_liz

Krople pustyni (14)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XIV

Cztery piękne dni przepłynęły mi przez palce niczym woda. Woda momentami gorąca, która parzyła mnie i powodowała ból rozrywający płomieniem wszystkie tkanki. To znów lodowata – zmrażała mnie i nic nie czułam. Nic oprócz bólu w sercu.

Mimo że przez te dni nie miałam żadnego kontaktu z Michaelem, to jednak spędziłam je z większym cierpieniem niż gdyby tu był.

W ciągu tych czterech dni schudłam prawie dwa kilogramy. Nic dziwnego, skoro w ciągu dwudziestu czterech godzin zjadałam jedynie śladowe ilości obiadu. Ale jak można spokojnie pochłaniać pokarm, gdy w żołądku zalega ołowiana papka lęku i gorzkich łez?

Obecnie słucham "Purple rain" i jeszcze bardziej się pogrążam. Jak to jest, że pewne dźwięki i słowa są w stanie nas dobić. Ta melodia i tekst niczym sznur lodowych kolców przepływają przez moje serce i drążą kanał samonienawiści.

Skulona na leżaku, okryta starym kocem przypominam kłębek nieszczęść. I niech nikomu nie będzie żal. On rozpuściłby klej, którym właśnie spajam mury obronne mojego wnętrza. Tym razem wprowadziłam jeszcze kilka barykad i wilczych dołów. Pozbyłam się gorącej lawy, którą zwykłam oblewać intruzów. Teraz niczym nie jestem w stanie oblewać, nawet łzami. Uchyliłam tylko jedno okno.

Na wszelki wypadek.

Dla niego.

Może kiedyś z niego skorzysta. Może usiądzie na parapecie, jak zwykł to robić wieczorami na moim prawdziwym oknie.

* * *

"Liz" słyszę znajomy głos, ale wciąż tkwię za głęboko w fazie 'jestem, ale mnie nie ma' żeby być w stanie rozpoznać ten głos. Zwłaszcza, że dobiegał z połowy drabinki, a właściciel jeszcze mi się nie ukazał.

Jakoś nie żałuję.

"Liz jesteś?" złocista czupryna pojawia się nad murkiem

Czyżby minęły już te dni?

Rzeczywiście. Wrócili z wycieczki.

Maria wręcz przelatuje z drabinki na posadzkę. Niesie ją dziwna lekkość. Czyżby poryw nieskazitelnego wiatru, który omija szerokim łukiem istoty mojego pokroju?

Przekręcam lekko głowę, a moje obłąkane oczy spoglądają na Marię. Bije od niej dziwny blask. Chciałabym choć odrobinkę tego gwiezdnego pyły mieć w sobie. Może potrafiłabym wtedy sama do siebie się uśmiechnąć.

A ją aż rozpiera energia. Siada na murku i podryguje nogami. Wstaje. Robi dwa kroki. Wraca Siada. Nic nie mówię, tylko śledzę każdy jej krok. Zaciska usta. Wstaje. Przechodzi w tę i z powrotem.

Co to? Kalambury?

"Liz" mówi z nutką ekscytacji

Nie z nutka, z całą gamą ekscytacji. Jej zielone oczy wręcz ociekają radością, a język rwie się do opowiadania. Ale oczywiście zamiast wyrzucić wszystko z siebie, znów tanecznym krokiem przemierza mój balkon.

Nerwica mnie nie weźmie, bo nie mam nerwów. Wszystko się powoli we mnie spala od iskry, którą wzniecił tamten pocałunek.

Niech ktoś zadzwoni pod 998.

"Maria" mówię cichym i zachrypniętym głosem "Widzę, ze wróciliście z wycieczki"

"Aha" przytakuje i siada na murku. Jej dłonie co chwila poprawiają włosy lub zakrywają usta. Wysilę się na odrobinę zainteresowania. W tej chwili nic nie jest w stanie mnie dobić. "I jak było?" pytam

"Ah Liz" wzdycha i rzuca się w moją stronę. Klęka przy leżaku, a ja czuję, ze jednak zbliża się nawałnica. Resztki cieniutkich niteczek neuronów napinają się, jakby wyczuwały zagrożenie. Obłęd na chwilę zostaje zastąpiony mętnym oparem strachu i podejrzenia.

A ona wlepia we mnie te swoje oczęta, uśmiech nie schodzi z jej twarzy. Jej gorąca dłoń ląduje na moim kocu. Rozchyla usta "Jestem..." zaczyna, a moje serce niczym czujnik, już oznajmia mi, że będzie bolało. "Jestem taka szczęśliwa" mówi i uśmiecha się bardziej.

I to ma być ta nowina?

Gdybym miała w sobie tyle temperamentu i zestaw najdroższych kosmetyków pod ręką, tez bym była szczęśliwa.

No przynajmniej połowicznie, bo do pełni szczęścia potrzeba jeszcze...

Nie... nie możliwe...

"Jak to?" pytam ledwo odnajdując w sobie głos "Coś się stało?"

A ona kładzie głowę na moich kolanach, wlepia spojrzenie w moje oczy, płatki róż odciskają się na jej policzkach. "Ta wycieczka..." wzdycha "To najwspanialsze wydarzenie" podnosi się znów do klęczek i mówi "Jestem z Michaelem"

Patelnia.

Patelnia i grabie.

Patelnia, grabie i łyżka.

Czuję się, jakby mi właśnie przyłożono patelnią w głowę – przed oczami mrok i tylko błyski sypiące się niczym konfetti. Moje ciało jest teraz poharatane grabiami – wszystko co żywe wypływa, a brudne szpikulce dopuszczają wszystkie rodzaje bólu do mojego wnętrza. Moje serce zostało wydłubane łyżką – nic nie czuję, tylko widzę zgniłą resztkę mięśnia sercowego, które traci sens życia.

Ołowiana zawiesina z moich trzewi wraca właśnie moim przełykiem i wypala we mnie dziury. Czuję gorzko-słony posmak w ustach. I mam ochotę zwymiotować. Nie jedzeniem, ale nie strawioną rzeczywistością.

Białko w oczach ścina się i czernieje. Nie ma łez, nie ma bólu. Moje uszy sączą w przeciwną niż powinny stronę lepką smołę słów Marii. Mózg zalewa się i topi.

"Liz?" pyta lekko zaniepokojona. "Wszystko dobrze?" Jak ma być dobrze, skoro właśnie zniszczyłaś mój klej? Twoje słowa przeżarły go na wylot, a moja konstrukcja obronna runęła. Pozostały mi trzy wyjścia:

Żyletka...

...Kuchenka...

...Tabletki.

"Liz?" pyta troskliwiej. Ale ona nie może wiedzieć. Jest taka szczęśliwa. Spełnia się jej największe marzenie. Bo każdy wyciąga dłoń w stronę diamentu na swoim horyzoncie. Nie jej wina, ze obie sięgałyśmy po ten sam diament. Nie jej wina, że to ona go chwyciła.

"Wszystko dobrze" mówię, a raczej szepczę, bo moja gardło rozrywa tłumiony przeze mnie krzyk. "Ja... nie czuję się najlepiej". To akurat prawda. A ona promienieje i mówi ciepło "A ja cię zamęczam, biedulko. Jak poczujesz się lepiej, to ci wszystko opowiem. Na razie".

Znika.

Nie ma mnie. Jest tylko wypatroszona lalka, która przeliczyła swoje siły. A teraz laleczka nie ma nic i jest ponakłuwana szpileczkami, które sączą w jej powłokę jadowite realia otoczenia.

Przecież przez te cztery dni miałam w sobie to uchylone okno – nadzieję.

Nadzieja matką głupich.

Zamurowałabym to okienko, ale nie ma we mnie już twierdzy. Wszystko runęło. Jestem otwarta jak powietrze. Każde słowo, każdy gest, godzi teraz we mnie z siłą bomby atomowej.

* * *

Żyletka, kuchenka, tabletki – taki miał być mój koniec. Tylko, że to nie ma sensu, bo pogorszę jeszcze bardziej wszystko. Ugodzę tym sierpem nie tylko siebie, ale i kilka osób w pobliżu. A nie chce, żeby do końca swych dni przeklinali mnie.

Idę właśnie uliczką i panikuję. Panikuję, bo nie wiem czy podejmuję słuszna decyzję. Ale mój instynkt nie daje mi spokoju i musze to z siebie wyrzucić. Płukanie całej mnie musi mi jakoś pomóc.

Okno otwarte.

Usiądę tak, jak on to zwykł robić. Może to jakaś nowa metoda na trzymanie nerwów na wodzy albo nie myślenie o bólu?

Siadam na parapecie i spoglądam do wnętrza jego pokoju. Cisza i mrok. Nie ma go. Moja twarz obraca się w kierunku uliczki. Kilka kroków stąd mieszka Maria. Pewnie on jest teraz u niej i uczą się fizyki...

Temat – rzuty poziome.

Moje oczy zamazują obraz. Tylko gwiazdy jeszcze pływają po powierzchni zmętnionego dziegciu. Ale i one się zaraz utopią w morzu gorzkiej posoki.

Światło.

"Liz?" słyszę jego zdziwiony głos. Co się dzieje z tymi ludźmi, że potrafią wymawiać tylko moje imię? W końcu zacznie mi ono obrzydzać życie.

"Hej Michael" odpowiadam, ale nie potrafię się zmusić do patrzenia na niego. Wtedy mogłaby pęknąć cieniutka tafla obojętności, którą specjalnie lepiłam kilka godzin, nim tu przyszłam. Oczywiście po to, aby nie dać się pomieść tym kilku emocjom, które jeszcze skrzętnie kryją się w moich zakamarkach. A teraz czas na odrobinkę cynizmu "Jak minęła wycieczka?"

Zamyka za sobą drzwi i podchodzi bliżej. Nie patrzy na mnie, czuje się zmieszany. "Maria u ciebie była?" pyta. Ale nie musze odpowiadać, bo on zna prawdę. Inaczej bym tu nie przyszła. "Słuchaj..." zaczyna. Nie mam najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie jego nędznych argumentów, wszelkie sprzeciwy oddalam, świadkowie są krzywoprzysięzcami. Prokurator wygrywa.

"Siostra, co?" pytam z kpiną, a moje oczy stapiają się z niebem w jedność. Potrząsam głową. Rany, ja naprawdę byłam głupia. "Brawo" mówię cicho, ale z wyraźnym wyrzutem "Udało ci się ze mną wygrać. Jesteś w tym perfekcyjny"

Wiem, ze patrzy na mnie teraz jak na wariatkę. Wytrawny gracz do końca. Należy mu się za to Złoty Glob. "Nudziło się snobistycznemu chłopcu" mówię "To się zabawił mała, obłąkaną Liz"

"Co ty pieprzysz?" chyba się odrobinkę zdenerwował. To jakbym trafiła w czuły punkt. Ale ponieważ to nasze ostatnie spotkanie, to mogę mu to wyjaśnić łopatologicznie. "Cztery dni to tak dużo czasu, żeby przejść od jednej dziewczyny do drugiej? A może ja byłam tylko etapem przejściowym?"

Wzdycha i robi krok w moją stronę. Opiera się o ścianę i wlepia oczy we mnie. Głaz. Nie czuję nic oprócz przeklętego kłucia w miejscu, gdzie powinno być serce. "Liz" jęczy i zaraz zrobi mi wykład godny nominacji na profesora psychologii "To był tylko pocałunek"

Wiedziałam, ze to powie. Jeśli będę w stanie się po tym wieczorze pozbierać, to zostanę wróżką. I będę innym przewidywać same kłamstwa – miłość, miliony, zdrowie, szczęście.

"A Maria?" pytam "No, to dość ciekawe skoro ostatnio twierdziłeś, że nie możesz ej tego dać, bo...". Przerywa mi bezczelnie. Widać, ze nie wychowany. "Dosyć." Czyżby coś go w tej prawdzie zabolało? Kłamstwa i iluzja potrafią zgorzknieć w ustach.

"Ona..." zaczyna, ale słowa grzęzną mu w gardle. Tak jak w moim tkwią ułamki naszego ostatniego wieczoru. "Ona powiedziała, że mnie kocha i potrzebuje"

I teraz mnie trafia. Obracam powoli twarz w jego stronę. Nie wiem jak na niego patrzę, bo nie wiem co czuję. Co powinnam czuć. Powiedziała, ze go kocha... ostatnio też to mówiła. Tu nie chodzi o Marię.

Punkt zaczepienia.

Po pocałunku każde z nas go szukało. On wykorzystał do tego Marię. Albo jest skończonym palantem i kocha ją, a mnie wmawiał coś innego. Tylko dlaczego to tak boli, że nie mogę oddychać. "Dobrze" mówię poważnie "Ale jeśli ją zranisz to osobiście cię zabiję" zsuwam się z parapetu

Chwyta mój nadgarstek. Oboje zastygamy w bezruchu. Pochyla się i chce ponownie spotkać mój wzrok. Ale ja nie chcę. "Wiesz" mówi cicho "Wiesz, ze to nie powód" Obracam twarz i znów napięcie potęguje się we mnie. Magnes zaczyna wytwarzać pole wokół nas. "A jaki jest prawdziwy powód?" pytam

"Ty wiesz" mówi i przysuwa się do mnie

Wiem.

I dlatego odchodzę. Nie obracam się, tylko idę przed siebie. "Liz!" woła za mną. Nie. Już nie ma Liz, nie dzisiaj, nie po tym wszystkim. Nie obrócę się. Nigdy więcej.

* * *

"Liz? Hej!" słyszę czyjś głos. To Max. Jest obecnie jedyną osobą, która nie plącze mojego życia kłamstwem. "Szukałem cię" mówi i uśmiecha się "Wiesz, mieliśmy o czymś porozmawiać" Ale nie ma o czym rozmawiać. "Chciałbym znać twoją odpowiedź, na pytanie..." Podchodzę bliżej i sięgam dłonią do jego policzka.

Całuję go.

Oto odpowiedź.

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część