_liz

Krople pustyni (11)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XI

"Kitujesz" szkiełka zsuwają jej się niżej. Już ledwo trzymają się na czubku nosa.

"Nie" odpowiadam spokojnie i połykam kolejne winogrono. Tak, dobrze widzicie. Jestem u Tess. Właśnie jej opowiedziałam o ostatnim spotkaniu z Michaelem.

"Pocałował cię?" piszczy z podekscytowania a za chwilkę zacznie podskakiwać jak ratlerek – 'rzuć piłeczkę'.

"Oczywiście, że nie" mówię oburzona. Nawet sobie nie wyobrażam co by było, gdyby to zrobił. Brr... znów wszelkie podpory wypadłyby a ja zostałabym przygnieciona przez gruzy.

"Eee... szkoda" mruczy i wpycha do ust kawałek pomarańczy

Szkoda? Ta kobieta nie wie co mówi. Przyznaję, ze na początku chętnie skradłabym Michaelowi niejeden pocałunek, ale w obliczu teraźniejszości dziękuję Bogu, że nie zrobił tego, gdy miał szansę.

Już nic nie byłoby takie samo. Wystarczająco dużo o nim myślę. A jeśli doszłoby do pocałunku, to wlałby nim we mnie więcej swojego życia i smaku. I już nie potrafiłabym o nim nie myśleć.

Koszmar.

Dobra, może lepiej zmienię temat. "Co u Kyla?" pytam dość złośliwie, ale ona nie wyczuwa w moim głosie tej drobnej nutki cynizmu. Zawsze była w tym kiepska. "A dobrze" mówi i zaczyna nawijać "Wiesz on..."

I nie słucham w ogóle. Jej słowa wpływają do mojej głowy jednym uchem, a wypływają drugim bez echa.

Bo moje myśli krążą nieustannie wokół tamtego wieczoru. Mój oddech przyspiesza – tak jak wtedy, gdy był tuż przy mnie. Moje powieki znów czują jego spojrzenie i automatycznie się przymykają. Nawet sobie nie uświadamiałam, że w jego objęciu można czuć się tak dobrze.

Wyobraźcie sobie, ze leżycie w sali wykładanej malachitem, na miękkim łóżku, puchu i pachnących poduszkach, przez ogromne okno wpadają promienie słońca, wokół palą się mandarynkowe kadzidełka, a wy jesteście otuleni jedwabiem – tak czuło się w jego ramionach.

* * *

Zgadnijcie gdzie jestem?

Ponownie...

Pastelowe farby, cisza, zapach perfum, idealna przestrzeń, gablotki z trofeami, mdła atmosfera.

Tak. Jefferson High.

Tym razem nie czekam na Michaela, ale na Marię. Wybieramy się razem na zakupy – najprzyjemniejszą sprawę w mrocznym życiu nastolatki.

"Hej" słyszę czyjś głos, ale nie rozpoznaję go. Obracam się i mój wzrok pada na najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.

Spoglądaliście na pewno wiele razy na mocne niebo. Dorzućcie do tego jeszcze kilka kropel bursztynowej żywicy i stopcie to wszystko w graficie.

Piękne oczy. Nie Michaela, ale piękne.

"Hej" odpowiadam mechanicznie. Jak robot.

Kim on jest?

"Ty jesteś Liz?" pyta z uśmiechem

Ładny uśmiech. Nie Michaela, ale ładny.

A teraz do mnie trafia, ze on mnie zna. Tylko skąd? To takie głupie uczucie, kiedy ktoś mówi do ciebie po imieniu, a ty nie masz pojęcia kim on jest. Nie wiem czy mam się czuć zażenowana czy... no właśnie, jak ja mam się czuć?

"Znamy się?" pytam niepewnie i czuję, jak różany pyłek osiada na moich policzkach.

Przystojny chłopak. Nie Michael, ale przystojny.

"No, nie osobiście" odpowiada, nie odrywając ode mnie wzroku "Byłem w parku z Michaelem, kiedy..." urywa, widząc, ze jeszcze bardziej się rumienię. "Rozumiem" szybko odpowiadam

Cisza.

"Dużo o tobie słyszałem" mówi "Od Michaela"

O rany! Michael o mnie opowiadał? Dlaczego? Co?

"Wszystkiemu zaprzeczam" mówię z uśmiechem, a on podchodzi bliżej i niezwykle ciepło odpowiada "Mówił w samych superlatywach"

"Więc wszystko potwierdzam"

Cegła. Musze być czerwona jak cegła. Tylko sama nie wiem dlaczego. Czy od jego słów i niezwykłego spojrzenia? Czy może na myśl o tym, że Michael opowiadał o mnie swojemu przyjacielowi, co mogło oznaczać...

No właśnie, co mogło oznaczać?

Powoli zaczyna mnie przygniatać dziwaczne uczucie – mieszanka lęku, niepewności i jednocześnie słodkiego upojenia. Myśl, że Michael Guerin mówił o mnie cokolwiek. To oznacza przynajmniej częściowe zainteresowanie. Oznacza, ze pamięta o mnie poza chwilami, kiedy z nim jestem.

Wiecie to naprawdę niesamowite uczucie. Rozgrzewa mnie od środka i powoduje mrowienie w kończynach.

"Max, nie podrywaj Liz" słyszę rozbawiony głos Marii, która właśnie łaskawie się pojawiła. Widzę, ze dzisiaj dopisuje jej humor. Pewnie nie spotkała jeszcze Isabel.

"Max?" obracam się w jego stronę, a on wyciąga dłoń i przedstawia się "Max Evans". Jako, że jestem dobrze wychowana... No dobra, bądźmy szczerzy – ponieważ jestem w dobrym humorze i może nawet jestem odrobinkę zauroczona, wyciągam w jego stronę swoją dłoń "Liz Parker"

* * *

Miło jest usiąść po całym dniu męki w kawiarni. Napić się czegoś chłodnego i rozkoszować zapachem ciasta. Miło jest nawet słuchać opowieści Marii. A najmniej jest spoglądać na kelnerkę, która właśnie przynosi mi biały talerzyk z pyszną, pachnącą, świeżą, cieplutką, złocistą, aksamitną, niezastąpioną... szarlotkę.

Tak, sięgam po srebrną łyżeczkę. Tak, zaraz zanurzę ją w cieście. Tak, sacharoza rozpuści się w mojej amylazie ślinowej. Tak...

"Hmm... szarlotka" słyszę nad sobą czyjś głos

Głos Michaela.

Siada na krzesełku obok Marii, idealnie naprzeciwko mnie. A ja od razu przysuwam talerzyk do siebie.

Moja szarlotka.

Dłoń Michaela chwyta srebrne narzędzie, które do tej pory było w posiadaniu Marii. Kieruje je w stronę mojego ciasta.

Nic z tego.

Moja łyżka wybiega naprzeciwko jego. Zgrzyt. Krzyżują się ze sobą – jak miecze. Moja łyżeczka broni mojej szarlotki przed krwiożerczym i wiecznie głodnym Michaelem. Zgrzyt. Jego łyżeczka wykonuje kilka pchnięć i usiłuje wytrącić moją broń. "Jesteście jak dzieci" słyszę głos Marii, ale zostaje on zagłuszony moim śmiechem, do którego właśnie dołącza śmiech Michaela. Zgrzyt. Srebro ze srebrem. Zgrzyt. I jeszcze raz. Zgrzyt. Łyżeczka wypada z ręki.

Jego łyżeczka.

Moje zwycięstwo.

W nagrodę pochłonę całą szarlotkę sama. Samiuteńka. Wreszcie.

"Przegrany" mówi Michael i oddaje łyżeczkę Marii "Wycofuje się z honorem" wzdycha i dodaje smętnie "I z głodem"

A ja zanurzam swój oręż w pysznym cieście i delikatnie odbieram mu część jego skarbu. Unoszę do góry i... kieruję łyżeczkę w stronę Michaela.

Już po chwili jej zawartość znika w jego ustach.

Teraz kęs dla mnie.

Teraz znów dla Michaela. Uśmiecha się i rozchyla usta, żeby odebrać kolejną złocistą papkę pachnącego zwycięstwa.

"Wiosenne dokarmianie?" słyszę czyjś głos. To Max. Uśmiecham się naturalnie. Moja dłoń wciąż trzyma srebrną łyżeczkę, która wciąż tkwi w ustach Michaela. "Hej Max" witam go.

"Wy się znacie?" mamrocze Michael ze zdziwieniem, przełykając szarlotkę. "Owszem" odpowiada Max i siada obok mnie. Naturalnie i swobodnie zarzuca ramię na oparcie mojego krzesła, za moje plecy.

Michael odsuwa się i nie chce kolejnej porcji ciasta.

Co jest?

Mam wrażenie, ze jego spojrzenie mętnieje. Nie odrywa się od twarzy Maxa, jakby właśnie chciał mu coś dać do zrozumienia. Zaciska usta. "Michael?" pytam ze zdziwieniem i nabieram kolejna porcję ciasta na łyżeczkę. A on wstaje i mruczy tylko "Na razie"

Przechodzą mnie zimne ciarki i nieprzyjemne wrażenie, ze w jakiś sposób przeze mnie ta nagła zmiana jego nastroju. Ale dlaczego?

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część