_liz

Perłowa krew (1)

Wersja do druku Następna część

Autorka: _liz
Kategoria: dreamer, chociaż poruszam też candy i stargazers
Kilka słów od autorki: Już w trakcie "Arytmii" obiecałam, ze wkrótce napiszę kolejne opowiadanko dreamerkowe. No i powstało. O czym będzie dokładnie? Nie wiem, bo na razie napisałam tylko jedną część, a dalsze będą powstawać w czasie. Na pewno akcja roztaczać będzie się wokół Maxa i Liz. Pomysł zaczerpnęłam z pewnego filmu i głównie z samej historii. Ale kto wie czy w dalszych częściach nie przyplączą się inne inspiracje (nie licząc tych z własnego doświadczenia). Pierwsza część jest jak dla mnie dość... hmm... prosta, nieskomplikowana, być może nawet nudna, jak codzienność. Ale gwarantować mogę, że z czasem pojawią się "problemy", a przede wszystkim prawdziwe uczucia. Uznajmy, że pierwsza część stanowi pewnego rodzaju wprowadzenie... No dość już mojej paplaniny... Aaa! Jeszcze chciałabym z tego miejsca podziękować Hotaru, która natchnęła mnie... lataniem (poczytajcie Broken Souls)






I

W życiu każdego pokolenia ludzi pojawia się takie zdarzenie, które kierunkuje dalsze nasze życie. Wydaje nam się, że jakaś sprawa nas nie dotyczy, a potem pochłania cała ludzkość. Żeglugą Kolumba nikt się zbytnio nie ciekawił, a gdyby nie on, to nie odkryto by nowego lądu, nie zasiedlono go, nie mieszkałabym gdzie mieszkam. Kopernika nazywali bluźniercą, a gdyby nie on nasze niebo wyglądałoby tak zwyczajnie, a my nadal twierdzilibyśmy, że Ziemia jest płaska. Wiele było takich przełomów. Co kilka lat jakiś następuje. Dla mojego pokolenia też był pewien ważny zwrot w historii. Chociaż w tym roku nikt nie przypuszczał, że Stany Zjednoczone tez się w to wplączą. Rok 1939. Druga Wojna Światowa. Wtedy byliśmy jeszcze neutralnym krajem. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że to przyniesie wielkie zmiany w moim życiu. A przyniosło.

~*~

Rok 1940. Nowy York. Wrzesień. Wojskowy szpital szykował się na przyjęcie nowej grupy sanitariuszek. Gdzieś tam daleko, za oceanem trwała wojna, umierali ludzie, wszystko było przeprowadzane w pośpiechu, nawet szkolenia pielęgniarek. Tutaj nikt się nie spieszył, do wszystkiego podchodzono z uśmiechem. Czarny samochód zatrzymał się na ruchliwej ulicy, przed wejściem do wysokiego budynku o barwie granitu. Po kilku sekundach z samochodu wysiadła kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna. Niewysoka, drobna brunetka w kremowej bluzce, granatowej spódnicy i w kapeluszu o tym samym kolorze. Jej wzrok zmierzył cały budynek. Młoda kobieta rozejrzała się dokoła. Ludzie mijali ja jakby nigdy nic, zajęci swoimi codziennymi sprawami. Ścisnęła torebkę w dłoni i skierowała się w stronę budynku. Po przebyciu piętnastu schodków znalazła się na progu potężnych drzwi, nad którymi widniał napis Primum non nocere. Dziewczyna nabrała głęboko powietrza i weszła do środka. Olbrzymi hall aż ja przytłaczał. Mijali ją jacyś lekarze, pielęgniarki. Rozejrzała się niepewnie. Po chwili za jej plecami otworzyły się drzwi, którymi weszła inna dziewczyna. Były mniej więcej w tym samym wieku. Wysoka blondynka w czerwonej sukience i białym kapeluszu zbliżyła się do niej i zapytała:

— Na szkolenie?
Drobna brunetka przytaknęła głową. Teraz obie stały na środku korytarza i szukały jakiegoś punktu zaczepienia. Odnalazły go w postaci starszej, przysadzistej pielęgniarki, która zatrzymała się tuż przed nimi. Jej postawa przypominała typowo wojskową. W pomarszczonych dłoniach ściskała jakieś akta. Zmierzyła obie dziewczyny surowym wzrokiem, chociaż musiała w tym celu wysoko zadrzeć głowę. Potem ostrym tonem podała komendę:

— Za mną.
Blondynka i brunetka zerknęły na siebie i ledwo powstrzymały śmiech. Ale podążyły za kobieta w białym kitlu. Poprowadzono je po schodach na górę, wzdłuż jeszcze innego korytarza, aż zatrzymały się przed wejściem do niewielkiej sali, z której dobiegał odgłos zaciętych rozmów.

— Przebierzcie się, a za piętnaście minut spotykamy się w auli. – powiedziała pielęgniarka i odeszła
Dziewczyny posłusznie weszły do środka, gdzie natrafiły na całą grupę innych kobiet w ich wieku lub trochę starszych, które już przebrane rozmawiały i czekały na upragnioną chwilę w auli. W stronę przybyłych skierowała się szczupła blondynka i wyciągając dłoń, zaczęła się przedstawiać.

— Maria De Luca jestem. – powiedziała z uśmiechem i podała dłoń dziewczynie w czerwieni, która początkowo nieco zdezorientowana wreszcie podała jej swoją dłoń

— Isabel Harding. – przedstawiła się

— Maria De Luca – rozgadana blondynka błyskawicznie skierowała się do drobnej brunetki, która czuła się całkowicie obco w nowym miejscu

— Liz Parker. – podała blondyneczce dłoń
* * *
Szkolenie sanitariuszek trwało regulaminowo sześć tygodni. Dwa pierwsze były dla wszystkich udręką, kolejne stanowiły już tylko zwykłe wypełnianie czasu i zajmowanie się kilkoma żołnierzami, którzy w czasie ćwiczeń złamali sobie to i owo. Nie było zwykłych pacjentów. Szpital wojskowy. Liz z każdym dniem czuła się tu coraz bardziej jak w domu. Miała wspólną sypialnię z Isabel i Marią. Nie powiedziałaby, ze spokojnie spędzały wolny czas, bo Maria bez przerwy cos opowiadała. Ale jej to jak najbardziej odpowiadało. Lubiła słuchać różnych historii, komentarzy Isabel, sama mało mówiła. Zresztą nie miała o czym. Jeszcze dwa tygodnie i skończą szkolenie. Wtedy przeniosą je do jakiejś jednostki wojskowej. Sama nie wiedziała czy to powinno jej poprawić humor tak, jak poprawiało Marii, która już nie mogła się doczekać "spotkania z chłopcami" czy powinna być nastawiona sceptycznie jak Isabel. Zgłosiła się na sanitariuszkę, bo zawsze chciała pomagać. Padło na służbę wojskową przez wojnę, na której ginęło tylu ludzi. Wiedziała, ze jej tymczasowo nic nie grozi. Stany Zjednoczone były neutralne. Ale ona chciała pomóc nie tylko Amerykanom. Miała nadzieję, ze w jakiś sposób uda jej się zdobyć przeniesienie do Anglii albo Francji. Rozmyślanie nad tym co dalej zajmowało jej większość czasu. Nawet podając pacjentom leki przeciwbólowe, myślami była na froncie. Wszystko przez jej brata. Kiedy tylko to wszystko się zaczęło Sean od razu zgłosił się na ochotnika i przenieśli go do Europy. Od trzech miesięcy nie miała od niego żadnych wiadomości. Strach, że stało się coś, czego najbardziej się obawiała, paraliżował ją w nocy i nie pozwalał zasnąć. Wtedy rodziło się w niej też przeczucie, że gdyby była tam z nim, mogłaby go uratować. Jego i innych. Mogłaby im jakoś pomóc. Jako sanitariuszka miała tę możliwość. Te myśli nie opuszczały jej ani na chwilkę. Nawet kiedy wchodziła do sali. Stało tam dziesięć łóżek, a zajęte były tylko dwa. Zatrzymała się przy pierwszym żołnierzu i podała właściwe leki. Robiła to wszystko mechanicznie. Podchodziła właśnie do kolejnego łóżka, kiedy ocknęła się z letargu. Przy łóżku żołnierza ze złamaną noga siedział inny wojskowy. Gdy tylko zobaczył zbliżającą się pielęgniarkę, wstał i wyprostował się. Dziewczyna zatrzymała się. Nie wiedziała dlaczego. Po prostu ją zmroziło. Wysoki, przystojny żołnierz patrzył prosto na nią. Pierwszy raz w życiu widziała takie oczy. Tak ciemne i głębokie, że można było się w nich zatracić. Równie ciemne włosy opadały zadziornie na czoło. Serce Liz zatrzymało się, a potem niespodziewanie ruszyło w zatrważającym tempie. Jeszcze chwila i wyskoczyłoby z piersi. Mężczyzna też wydawał się być zafascynowany postacią drobnej pielęgniarki z tacą w dłoniach. Dziewczyna wreszcie odzyskała zdolność do oddychania i podeszła bliżej. Starała się nie spoglądać na młodego żołnierza, który wciąż stał niczym na baczność. Zaczęła napełniać strzykawkę przeźroczystym płynem, który za chwilę miał zostać wstrzyknięty w ciało nieco zestresowanego pacjenta.

— Siostro czy to na pewno potrzebne? – jęknął młody chłopak na łóżku – To tylko złamana noga.

— A to tylko środek przeciwbólowy. – odpowiedziała spokojnie

— Siostro – mówił dalej chłopak, podsuwając się wyżej na łóżku – Ale mnie nie boli. To jest niepotrzebne.

— Eh, wy mężczyźni – mruknęła i pokręciła głową – Żołnierz, a boi się strzykawki.

— Nie boi. – odpowiedział stanowczo – Tylko nie lubi, jak coś bez potrzeby przebija mu skórę i żyły.

— Kyle nie zachowuj się jak małe dziecko. – odezwał się rozbawiony żołnierz
Liz wyprostowała się i obróciła. Spojrzała z zaciekawieniem na bruneta, na którego twarzy malował się uśmiech. Dziewczyna zmrużyła nieco oczy i uniosła dłoń ze strzykawką. Machnęła nią w stronę żołnierza, który panicznie odskoczył. Brunetka pokręciła głową i zaśmiała się.

— Nieustraszeni żołnierze. – mruknęła cynicznie – Dobrze, ze piechotę uczą uników, bo inaczej nie przeżyłbyś w szpitalu. – rzuciła do stojącego o kilka kroków od niej chłopaka

— Jesteśmy pilotami. – powiedział w pełni dumny
Dziewczyna nawet nie zareagowała, tylko pochyliła się ze strzykawką nad leżącym i usiłowała wbić igłę. Było to bardzo trudne, biorąc pod uwagę fakt, że chłopak rzucał się jak ryba wyjęta z wody. Zwinne dłonie pielęgniarki jednak zdołały chwycić jego rękę, co pozwoliło na zanurzenie zimnej igły w żyle młodego żołnierza, który zacisnął powieki, żeby nie patrzeć na tortury jakie mu zadają. Minęła prawie minuta, a zniecierpliwiony pacjent zapytał, nie otwierając oczu i zaciskając coraz mocniej pięści:

— Długo jeszcze siostro?

— Zastrzyk zrobiłam ci już jakieś pół minuty temu. – powiedziała – Dzieciak.
Zaśmiała się. Ale nie był to szydzący śmiech, raczej rozbawienie. Chłopak otworzył oczy i zerknął na nią, a potem na swojego przyjaciela. Ten nadal stał kilka kroków od łóżka, a jego wzrok tkwił w drobnej brunetce.

— Ten dzieciak to porucznik Kyle Valenti, jeden z najlepszych pilotów w eskadrze. – powiedział i czekał na reakcję dziewczyny

— A pan? – zapytała odwracając się

— To najlepszy pilot. – powiedział Kyle masując miejsce po ukłuciu
Dziewczyna nic nie odpowiedziała tylko ruszyła w kierunku wyjścia. Brunet posłał przyjacielowi wymowne spojrzenie i podbiegł za pielęgniarką, zatrzymując ją tuż przed wyjściem. Poprawił mundur i przedstawił się.

— Porucznik Max Evans, pilot amerykańskich sił powietrznych.

— Liz Parker – powiedziała z uśmiechem – Krwiożercza pielęgniarka ze strzykawką.
* * *
Jednostka wojskowa w Nowym Yorku nie różniła się niczym szczególnym od innych. Tylko pozornie. Dla Liz Parker różniła się wszystkim, bo tylko w tej jednostce stacjonował Max Evans. Mimo wszystko była to obszerna jednostka i można było się pogubić. Z tego powodu zapytała jednego z żołnierzy, gdzie znajdują się hangary i jak się tam dostać. Wskazał jej najkrótszą drogę, a potem długo odprowadzał wzrokiem. Pewnie rzadko mogli pozwolić sobie na spotkania z dziewczynami. Liz skierowała się tam, gdzie jej wskazano. Już po kilkunastu metrach zauważyła pas startowy i trzy hangary. Przełknęła ślinę i przyspieszyła nieco krok. Piloci zajmowali się naprawieniem bądź "doszlifowywaniem" swoich maszyn, co nie przeszkadzało im w prowadzeniu rozmów i zaśmiewaniu się co chwilę z czegoś. Jeden z pilotów zauważył idącą w ich kierunku dziewczynę i od razu poderwał się z miejsca.

— Panowie. Cudeńko Nowego Yorku na dwunastej.
Wszyscy machinalnie obrócili się w podanym kierunku. Wysoki brunet siedzący na skrzydle samolotu o mało z niego nie spadł. Wytarł wybrudzone dłonie w szmatkę i rzucił nią za siebie. Dziewczyna była już na tyle blisko, ze sensowne było wyjście jej naprzeciw. Zrobił więc trzy kroki do przodu i z uśmiechem powitał ją, nie potrafiąc jednak ukryć zdumienia:

— Co tu robi pielęgniarka? W dodatku bez strzykawki.
Dziewczyna zaśmiała się i zatrzymała tuz przy nim. Zerknęła niepewnie na pozostałych pilotów, którzy z ogromnym zainteresowaniem się im przypatrywali. Założyła pasemko włosów za ucho, a potem powiedziała:

— Przynoszę pozdrowienia od Kyla.

— To miło. – powiedział i spojrzał na nią, usiłując doszukać się prawdziwego powodu jej przybycia
Brunetka zmieszała się nieco i opuściła głowę. Wzrok chłopaka ją peszył. Dosłownie czuła jak jego spojrzenie prześwietla ją na wylot i wywołuje rumieńce na policzkach. Chłopak uśmiechnął się i pokręcił lekko głową.

— To ja już pójdę. – powiedziała cicho, posłała mu lekki uśmiech i drgnęła

— Poczekaj. – złapał ją za rękę
Dziewczyna uniosła głowę i wbiła spojrzenie prosto w niego. Miał niezwykle ciepłe ręce, aż zadrżała, ale nie chciała, żeby puścił jej dłoń. Jego oczy wpatrywały się w nią tak, jak jeszcze nikt inny na nią nie spoglądał. Po chwili chłopak przetarł drugą dłonią czoło, a potem dość niezręcznie zapytał:

— Miałabyś może ochotę zjeść dzisiaj kolację? – Liz rozchyliła usta, żeby coś powiedzieć, ale chłopak szybko dodał – Ze mną.

— Chętnie. – uśmiechnęła się

~*~

Tak się to wszystko zaczęło. Nie byliśmy dobrzy w tym "umawianiu", ale to jeszcze bardziej ułatwiało sprawę. Tak. Rok 1940. Jesień. Nowy York. Max Evans. Pilot i pielęgniarka. Czy to miało jakąś szansę na przetrwanie? Miało.
c.d.n.



Wersja do druku Następna część