Hypatia

Dziecko przeznaczenia (11)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

~*~ Rozdział XI – Zgubiono, znaleziono...


Jack przetarł zaspane oczy, ziewnął i przeciągnął się. Jak to dobrze, że pojechał do motelu zamiast zostać w tej ruderze razem z Michaelem, przespał się przynajmniej w normalnym łóżku. Przeciągnął się raz jeszcze patrząc na stojący na szafce budzik. Ósma trzydzieści, młody pewnie już od szóstej jest na nogach, pomyślał. Drapiąc się jedną ręką po plecach, a drugą po głowie ruszył do łazienki, po pół godzinie wyszedł z niej wykąpany, ogolony i zdecydowanie bardziej rozbudzony. Zebrał swoje rzeczy i ruszył do samochodu zastanawiając się po drodze gdzie zjeść śniadanie.


Sobotni ranek w Crashdown wyglądał zawsze tak samo. Liz z Marią obsługiwały nielicznych jeszcze klientów, przysiadając się w wolnym czasie do trójki kosmitów jedzących śniadanie. Czasami gdy Sean pracował w kuchni, sprzeczali się o cokolwiek żartując i śmiejąc się bez przerwy. Liz właśnie przysiadła się do Maxa, gdy do kawiarni wszedł młody szatyn, który uśmiechnął się szeroko gdy tylko zobaczył Marię. Liz przyglądała mu się z ciekawością zastanawiając się kim może być ten przystojniak, który najwyraźniej zna jej przyjaciółkę. Maria czując na sobie czyjeś spojrzenie obejrzała się szybko, jej wzrok padł na Jacka, który właśnie zmierzał w jej kierunku, uśmiechnęła się szeroko.


"Jack ! Jak tam po pierwszym dniu w stolicy UFO ?"


"Witaj piękna. Znajdzie się dla mnie kawa ?" Jack spokojnie usiadł przy barze, jakby zupełnie nie zwracając uwagi na innych klientów. Max trącony łokciem oderwał się od rozmowy z dziewczynami by wyjaśnić pałającej ciekawością Liz kimże jest tajemniczy nieznajomy.


"Jako tako, zdecydowanie zaraz po przyjeździe zostałem oczarowany przez wspaniałą dziewczynę, niestety zaraz potem dostałem obuchem po głowie. Dom w którym mieliśmy zamieszkać okazał się ruderą, straszną ruderą."- Z wdzięcznością przyjął podaną kawę, upił łyk i podjął opowieść "Postanowiłem, póki Mikey nie wyremontuje tego czegoś, zamieszkać w motelu. Tak więc, moja pani, będę tutaj przez najbliższy czas częstym gościem."


Oczarowana jego osobowością jak i uśmiechem Maria zupełnie zapomniała o reszcie towarzystwa, dopiero kolejny dzwonek przy drzwiach zwiastujący klienta oderwał ją od flirtowania z przystojnym gościem. Do Crashdawn wkroczył właśnie szeryf Valenti, skinął głową na powitanie jedzącej śniadanie młodzieży, bez słowa podał córce termos na kawę przysiadając się przy kontuarze do Jacka.


Zaraz jednak prawie podskoczył gdy zauważył kaburę pistoletu ukrytą pod ramieniem chłopaka gdy odchyliła się poła jego kurtki jak sięgnął po pączka. Z wprawą nabytą podczas lat pracy w policji opanował emocje i spokojnie popukał nieznajomego w ramię.


"Przepraszam ale poproszę dowód tożsamości...."


"No nie tato" przerwał mu niezadowolony głos Marii "czy musisz legitymować każdego z kim tylko porozmawiam ?!"


"... i czy ma Pan pozwolenie na broń ? Panie..." dokończył spokojnie wskazując na ukrytą kaburę.


"Scheridan, Jack Scheridan. FBI" Jack pokazał Szeryfowi swoją służbową legitymację i ignorując jego zaciekawione spojrzenie zwrócił się ponownie do Marii "Na razie księżniczko, dzięki za kawę" mrugnął do niej porozumiewawczo rzucając na kontuar pięciodolarowy banknot.


Jim z niepokojem spojrzał najpierw na córkę potem na siedzących w loży kosmitów. Znowu nadchodzą kłopoty...


~*~


Gdy wreszcie dotarł do rudery, w której zostawił poprzedniego wieczora Michaela, było grubo po jedenastej. Zupełnie się tym nie przejmując wyskoczył z samochodu pogwizdując wesoło, pierwsze co zwróciło jego uwagę to dźwięk dochodzący gdzieś z głębi zrujnowanego budynku. Przystanął nasłuchując próbując zidentyfikować przypominające bzyczenie kabli wysokiego napięcia odgłosy.


"Niemożliwe" mruknął pod nosem, rozejrzał się spanikowany dookoła i ruszył szybkim krokiem do drzwi. Złapał za klamkę i zaczął wchodzić do środka gdy stanął porażony nagłym odkryciem. Powoli wycofał się ponownie przed wejście, drzwi wczoraj jeszcze obdrapane, dziurawe, widzące na jednym tylko zawiasie dzisiaj były nowymi solidnymi, gładko chodzącymi na lśniących nowiutkich zawiasach. Potrząsnął głową i wszedł ponownie do środka podążając za bzyczącym odgłosem, do największego pokoju, który pewnie kiedyś służył za salon. Na środku siedział Michael, ze skrzyżowanymi nogami i ramionami wyciągniętymi po bokach z dłońmi skierowanymi do podłogi. Cała jego postać spowita była delikatnym jasnym światłem, a z dłoni rozchodziła się biała mgła, która pokryła przybysza już do kolan.


"Michael !" krzyknął Jack i powtórzył kilkakrotnie, lecz bez rezultatu desperacko próbując wyrwać przyjaciela z transu, zanim ktoś postronny zobaczy co się dzieje. Zrezygnowany rozejrzał się pod domu, chłopak spisał się wspaniale. Dom wyglądał jak nowy. Gdyby tylko mógł wyrwać kosmitę z transu. Pewnie teraz naprawiał piwnicę, bo cała reszta wyglądała jak należy.


"Sam" wyszedł kuchennymi drzwiami poszukując ostatniej deski ratunku "Sam !" Po chwili powalił go na ziemię rozradowany pies. "No dobrze już dobrze, zaraz coś wykombinujemy na śniadanie tylko musimy dobudzić twojego pana, bo zupełnie nie wiem gdzie schował puszki" wpuścił psa do domu z nakazem znalezienia pana, doskonale wiedział, że była to ostateczna metoda przywrócenia do rzeczywistości znajdującego się w transie kosmity.


Biała mgła zniknęła prawie natychmiast gdy usłyszał dobiegający pokoju rumor, jeden zero dla psów, pomyślał rozbawiony. Po chwili z pokoju wyłonił się Michael.


"Nie za wcześnie na remont generalny ?" ironicznie spytał Jack


"Obojętne, kiedyś i tak trzeba by go zrobić, lepiej wcześniej" wzruszył ramionami "aha i Jack zapomniałeś znowu o śniadaniu" popatrzył z wyrzutem na przyjaciela.


Ten pokręcił zaprzeczająco głową "Eee tam od razu zapomniał, ja śniadanie jadłem, Sam dostanie zaraz puszkę, którą wyciągniesz nie wiadomo skąd, a ty i tak możesz się obyć kawał czasu bez..." urwał widząc jak chłopak leniwie podrzuca puszkę z psim jedzeniem patrząc na niego z dziwnym uśmiechem.


"No dobra zabieram cię na lunch, to Crash jest całkiem przyzwoite" odwrócił się mając nadzieje, że nie oberwie puszką w plecy. Po paru krokach zatrzymał się jakby coś sobie przypomniał "Michael, jeszcze jedno" uwielbiał się drażnić z tym dzieciakiem "mówiłeś, że będziemy tu szukać twojej rodziny" odwrócił się by obserwować jego reakcję "Wiesz... chyba ich znalazłem."


Puszka którą jeszcze przed chwilą podrzucał spadła uderzając o podłogę, jego ręka zamarła w powietrzu, a przez głowę przeleciało tyle pytań, że Sam stojący obok wręcz zawył.


"Jak... skąd" wykrztusił zszokowany, łapiąc odruchowo przedmiot rzucony przez Jacka. Buteleczka Tabasco.


"Jesteście oczywiści jak się was pozna" powiedział kierując się z powrotem do samochodu. Zapowiadał się dzień pełen atrakcji.


~*~


W porze lunchu przed kafeterią był tłok. Wiadomo centrum miasteczka turystycznego i za mało miejsc do parkowania. Przejechali aż dwie przecznice zanim znaleźli wreszcie coś pustego. Południowe słońce oświetlało tylko jedną stronę ulicy, ludzie chodzili spokojnie oglądając wystawy sklepowe, śmiejąc się i rozmawiając. Michael z Jackiem szli bez słowa każdy zatopiony w swoich myślach, Sam wybiegał czasami przed nimi badając teren. Byli około pięćdziesięciu metrów przed Crashdown gdy na prawie pustą ulicę za nimi wjechała z piskiem opon czarna furgonetka. Michael wiedziony dziwnym uczuciem zwolnił kroku, dziwne mrowienie na karku nie ustępowało więc prawie stanął. Potem wszystko stało się jednocześnie, Sam przewrócił go skacząc na plecy, a Jack upadł sam z siebie. Tak to przynajmniej na początku wyglądało. Trzasnęły zamykane drzwi i czarny furgon zniknął za zakrętem. Pozbierał się zdezorientowany, wierny towarzysz ciągle wysyłał ostrzegawcze myśli, ale to akurat przestało go obchodzić, metr przed nim w kałuży krwi leżał jego przyjaciel. Przepchnął się błyskawicznie przez gęstniejący tłum gapiów i przewrócił Jacka na plecy, całą klatkę piersiową miał pokrytą krwią, zamglonymi oczyma próbował wypatrzyć jakiś punkt poruszając ustami jakby chciał coś powiedzieć. Michael ułożył go najwygodniej jak tylko mógł w tym momencie, nie zwracał uwagi na szepty i komentarze dochodzące od gapiów, pogrążył się we własnych niewesołych rozmyślaniach.

Było za dużo ludzi, nie mógł już nic zrobić, Jack zaraz wykrwawi się na śmierć, a on będzie musiał na to patrzeć. Tak samo było z Laurie, za dużo ludzi, za dużo krwi, za dużo.... obiecał jej wtedy, że już nigdy więcej nikt nie umrze z jego powodu. Doskonale wiedział kto był w tej furgonetce. Ten paskudny uśmiech wyczuwał na odległość, aurę jaką wytwarzał ten człowiek nie można było pomylić z żadną inną. Pierce. Tylko dlaczego właśnie teraz ? Poczuł ciepłe, mokre dotknięcie na dłoni, popatrzył na leżącego, Jack prawie przytomnie patrzył prosto na niego próbując coś niezdarnie wcisnąć mu w dłoń.

"Wszystko będzie dobrze" Michael powiedział bez przekonania.

"Zna...." dobiegł go głuchy głos umierającego "znajdź naj..."

Tłum zafalował gdy odwrócił głowę od martwego już ciała, nie minęła nawet minuta od momentu gdy poczuł zbliżające się kłopoty. Podniósł do oczu przedmiot na skórzanym sznurku, który został mu wciśnięty w dłoń. Drobny płaski wisiorek, owalny z krzywą spiralą zajmująca prawie całą jego powierzchnię. Znał ten symbol dopiero od niedawna, odwrócił głowę by spojrzeć ponownie na przyjaciela, jakby ten miał mu coś powiedzieć, gdy jego uwagę zwrócił jęk. Jęk dochodzący z dwóch metrów dalej, dopiero teraz zauważył kolejne ciało leżące na chodniku. Podniósł się szybko ocierając się o stojącego obok psa, Rathis wiernie pilnował swojego pana, podziękował mu szybko za uratowanie życia i ruszył sprawdzić jak może pomóc. Od razu rozpoznał ofiarę, ten sam chłopak na którego wpadł wczoraj wieczorem, naprawdę przynosił ludziom pecha. Rozbiegane w szoku oczy Seana spoczęły najpierw na stojącym nad nim nieznajomym by po chwili paść na kręcący się na sznureczku i odbijającym słońce wisiorku. On także znał ten symbol.

"To ty..." wykrztusił Sean tuż przed utratą przytomności gdy przysiadł przy nim sprawdzając puls. Znowu za późno.

Michael siedział przy nim jeszcze przez moment, póki nie usłyszał zbliżającej się policyjnej syreny. Wstał i podszedł ponownie do ciała przyjaciela trzymając ciągle w zakrwawionej dłoni wisiorek, który ten wcisnął mu do ręki.

"Nieeeeee" rozdzierający krzyk przebił się przez syreny, koło ciała Seana klęczała zapłakana Maria, zaraz za nią pojawił się Kyle próbujący odciągnąć ją od przerażającej sceny. Tuż za rozpinaną właśnie przez policję taśmą zatrzymali się Tess, Isabel, Max i Alex. Szeryf wyskoczył z samochodu i dołączył do dzieci sprawdzając tętno leżącego chłopka, po chwili pokręcił przecząco głową, a w jego oczach zalśniły łzy. Skinął delikatnie na syna by ten zabrał siostrę jak najszybciej.

"Ria, chodźmy do domu. Nie możemy już nic zrobić" Kyle równie zapłakany jak ojciec próbował oderwać Marię od jeszcze ciepłego ciała brata. Na moment odwrócił wzrok by popatrzeć na czkających za taśmą przyjaciół, wiedział że było zbyt dużo ludzi, tak samo jak było zbyt późno. Max nie mógł uratować Seana tak jak uratował jego i Liz. Pokiwał ze smutkiem głową, otarł rękawem łzy i zaczął odciągać Marię. "Ria, chodź... proszę cię... chodźmy. Tata zaopiekuje się Seanem, chodźmy.." jego słowa nie przynosiły efektu.

Maria powoli oderwała głowę od zakrwawionego brzucha brata, ktoś się w nią intensywnie wpatrywał. Rozejrzała się i wtedy go zobaczyła, stał jakby nigdy nic koło innego ciała, po chwili zadała sobie sprawę czyjego. Jack, ten drań pozwolił umrzeć także Jackowi. Wściekłość błyszczała w jej oczach gdy rzuciła się na wysokiego chłopaka, przewracając pod drodze trzymającego ją Kyla, jak i Hansona który właśnie zmierzał w ich kierunku.

"To ty... to ty. To wszystko twoja wina- wołała przez łzy, uderzając wściekle w jego pierś. Jej małe pięści nie robiły na nim żadnego wrażenia, choć uderzała z całej siły, jej dotyk był dla niego jak muśnięcie motyla. Stali tak przez ponad pięć minut, ona coraz słabiej go uderzając, on bez ruchu z opuszczonymi rękoma i zwiniętymi w pięści dłońmi. Kyle obserwował ich zdumiony, dwie tak odmienne reakcje, a wyglądali jakby doskonale do siebie pasowali.

Isabel rozglądała się po ulicy niespokojnie, miała dziwne wrażenie że są obserwowani. Na chwilę oślepiło ją odbicie słońca w metalu, odwróciła więc wzrok. Po chwili ponownie jasne światło podrażniło jej oczy, przywołując złe wspomnienia, poza tym teraz nie była chwila na wygłupy z zajączkami. Popatrzyła gniewnie na tłum zebrany po drugiej stronie zamkniętego obszaru szukając winowajcy gdy zobaczyła następny błysk. Nikt nie bawił się w puszczanie zajączków, to słońce odbijało się od ciągle kręcącego się wisiorka, który trzymał chłopak bity przez Marię. Pociągnęła, wpatrującego się ciągle w ciało Seana, brata za rękaw.

"Max" szepnęła "Max, spójrz" wskazała delikatnie obiekt swojego zainteresowania "Czy to... ?" spytała niespokojnie.

Max szybko potwierdził ruchem głowy, wisiorek był identyczny jak ten, który znaleźli w domu Athertona, dzięki niemu trafili do rezerwatu.

"Czy on..." Isabel nie mogła dokończyć.

"Możliwe" Max odpowiedział równocześnie z Tess.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część