Nan

Dzieci i cytryny (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Dzieci i cytryny

Część 3

Coś go uwierało. Kal pokręcił się niespokojnie, w końcu zaklął pod nosem i wysiadł z samochodu. Na siedzeniu leżał smoczek Zana. Kal wziął go ostrożnie w dwa palce i wrzucił do skrytki z niejakim obrzydzeniem. Widać Robert znowu pozwalał Zanowi posiedzieć w samochodzie, choć wiedział, że Langley dostawał piany na ustach gdy udawało mu się wyśledzić obecność malucha w swoim wypieszczonym i wypielęgnowanym wozie.
Kal zaklął jeszcze raz i wsiadł do samochodu, obiecując sobie w duchu, że da solidną nauczkę tak Robertowi, jak i temu małemu gówniarzowi. Właściwie to przez całą drogę do biura Pattersa wymyślał sposoby, by ich ukarać – Robertowi obetnie pensję i dowali mu jakąś ciężką robotę. Uśmiechnął się pod nosem złośliwie, uwielbiał to robić. Nie potrafił jednak wymyślić odpowiedniej kary dla Zana. Nie miał pojęcia, w jaki sposób należy karać bachory, a zwykłe danie w skórę wydawało mu się być dziwnie nie na miejscu. Zastanawiające. Co z tego, że to syn młodego. Przecież i jemu Kal potrafił przyłożyć... nawet niekoniecznie osobiście. Chociażby rok temu.
Ani się spostrzegł, jak zatrzymał się przed kutą w żelazie bramą rezydencji Danny'ego, która odsunęła się bezszelestnie. Kal zatrzymał wóz przed wejściem do rezydencji Pattersa, wysiadł i rzucił kluczyki lokajowi. Danny stał już na progu i czekał na niego, uśmiechnięty od ucha do ucha.

—Langley, bracie, w końcu się zjawiłeś! – zawołał poklepując go po plecach i popychając do środka domu. Kal obejrzał się jeszcze, nagle nie był pewien, czy na siedzeniu pasażera nie walają się jakieś dziecięce bzdety. Jakoś nie zwrócił na to uwagi i teraz to go nieco zaniepokoiło. Nie miał ochoty odgrywać troskliwego tatusia. Do cholery, nie miał nic wspólnego z tym dzieciakiem!

—Szkocka z lodem? – zapytał Danny sadzając Kala w jednym z ogromnych skórzanych foteli tego typu, że gdy człowiek siadał, to zapadał się i nie mógł wstać. Langley szczerze ich nie znosił.

—Podwójna bez lodu – odburknął zwykłym tonem. W dalszym ciągu nie czuł żadnych smaków. W końcu ostatnim razem uzyskanie jakiej-takiej wrażliwości zajęło mu kilkanaście ładnych lat i licho wie, ile zajmie mu teraz. Nie było jednak sensu rozcieńczać tego, czego i tak nie poczuje.
Danny spojrzał na niego dziwnie, ale nie odezwał się. Znał Langleya już wystarczająco długo, by wiedzieć, że czasami jest naprawdę... oryginalny. Co nie zmienia faktu, że miał kupę szmalu, niezłe znajomości i dobre pomysły.

—Dobra, Langley – powiedział stawiając szklaneczkę z alkoholem na podręcznym stoliku przy fotelu Kala. – Przejdźmy do rzeczy.
Langley uniósł szklankę i popatrzył na Pattersa nieodgadnionym wzrokiem.

—Dlaczego twoje zaproszenie zawsze oznacza propozycję współpracy? – zapytał sam siebie. Patters roześmiał się nieco za głośno.

—Nie przesadzaj, Kal – powiedział siadając na drugim fotelu i nalał sobie whisky z butelki stojącej na podręcznym barku.
Langley obserwował go spod przymrużonych powiek. Zabawne. Ludziom zawsze wydaje się, że tak dobrze maskują swoje myśli i pragnienia, Kal tymczasem czytał w Pattersie niczym w otwartej księdze. Danny miał na oku pewne przedsięwzięcie, nie chciał jednak wchodzić w nie sam, było widać dość ryzykowne, a Langley wiedział, że największą miłością Danny'ego były pieniądze i że z uwagą rozważa każdy wydany cent. Więc potrzebny był on, Kal, znany w środowisku jako uparty i zdecydowany. Widać, że cała impreza faktycznie była tym razem niepewna, ale na horyzoncie widniały góry złota, na których tak zależało Pattersowi, choć równie dobrze mogły się one okazać dziurą bez dna.
Danny bawił się przez chwilę swoją szklanką, rzucając równocześnie ukradkowe spojrzenia na Langley'a, które w założeniu miały skłonić go do powiedzenia czegoś, Kal milczał jednak. Nie zamierzał być kozłem ofiarnym.

—No dobra – Danny westchnął ciężko i odstawił szklankę na bok. – Faktycznie mam dla ciebie pewna propozycję – spojrzał niepewnie na Kala, szukając na jego twarzy jakichkolwiek śladów zainteresowania. Langley był jednak zbyt dobry w te klocki i pomimo szczerej ciekawości, zachował kamienną twarz. Nie na darmo był shapeshifterem.

—Taa? – zapytał od niechcenia Langley. Łatwiej udawać niezainteresowanego niż potem wycofywać się z umów.

—No – potwierdził nerwowo Danny splatając ręce. – Pamiętasz, kiedyś u ciebie pojawił się taki chłopak...

—Chłopak – powtórzył Kal z nieodgadnioną miną. Nie miał bladego pojęcia o czym mówił ten szurnięty producent, który sam jest jak ze snu.

—Jakiś rok temu... taki wysoki, ciemnowłosy. Zaczął wtedy mówić o pewnym projekcie... – Patters coraz bardziej plątał się. Langley utkwił w nim wzrok, mając rozpaczliwą nadzieję, ze ten głupiec nie mówił o tym, o czym myślał Kal... – O kosmitach. Rozmawiałem o tym z Davidem i wymyśliliśmy cos, co może chwycić.

—Mmm? – Kal podziękował Bogu, swojej dobrej gwieździe czy losowi za to, że był łysy. Gdyby miał włosy z pewnością w tej chwili by osiwiał.

—Słuchaj, to całkiem niezły pomysł – Danny coraz bardziej zapalał się do tego, co mówił. – Słuchaj, na Ziemi rozbija się statek kosmitów, z ich królem na pokładzie. Król zostaje zahibernowany i budzi się po pięćdziesięciu latach, ale jest sam albo tylko z niewielką grupką nie wiem, z siostrą czy coś takiego, i postanawiają odnaleźć swojego opiekuna, który żyje wśród ludzi i w dodatku jest kimś znanym... – Langley zamarł z przerażenia. Jeśli ten głupek uprze się to zrealizować... Kal wiedział, że nie będzie miał innego wyjścia. Danny tymczasem ciągnął dalej, nieświadom tego, że z każdym słowem pisze na siebie wyrok. – Oczywiście opiekun nie chce im pomóc w powrocie na rodzinną planetę, w końcu jednak rusza go sumienie i odnajduje ich statek obecnie w posiadaniu wojska. Uruchamia go i... bzzzz! Starują, ale cos idzie źle i statek wybucha. Co ty na to? – zakończył Danny, patrząc na Kala rozgorączkowanym wzrokiem. Kal zaś z trudem opanował wewnętrzne drżenie. Jeśli ten idiota to nakręci... Langley milczał przez dłuższą chwilę, w końcu jednak Patters nie wytrzymał.

—No i co o tym myślisz?
Langley popatrzył na niego zimno.

—Chcesz znać prawdę? – zapytał. Danny skinął głową. Ze zdaniem Langleya należało się liczyć. – Jesteś kretynem. Tylko kretyn może rozważać tak głupi pomysł – powiedział powoli, starając się być przekonującym. – Kto ci na to pójdzie? Król kosmitów, tak, jakby nie stać ich było na wymyślenie czegoś ciekawszego – roześmiał się pogardliwie. Z tym akurat zgadzał się w stu procentach – monarchia to przeżytek i przyczyna upadku Antaru. – Po drugie idiotyczna akcja. Król z niańką? I wszystko kończy się dobrze, tak?

—Nie – zaprotestował słabo Danny. – Wszyscy giną...

—Chała – ocenił autorytatywnie Langley. – Kicz i chała.
Patters milczał przez chwile, usiłując przełknąć gorzka pigułkę. Jemu pomysł się podobał, ale Langley miał wyczucie do filmów.

—No dobra, sprawy zawodowe za nami – uśmiechnął się lekko Danny. Jedną z cech Pattersa, które zawsze niesamowicie irytowały Kala, było to, że nie potrafił się gniewać i szybko zapominał o tym, co było niemiłe. – Słyszałem, że Linda cię rzuciła, bo masz córkę.

—To nie jest moje dziecko – zaprotestował gniewnie Kal. – Poza tym to jest chłopiec! – poczuł się nagle zirytowany, choć sam nie wiedział, czy tym, ze Zan miałby być jego dzieckiem, czy tym, że Danny zmienił mu płeć. Patters podniósł ręce w obronnym geście.

—Ja tylko mówię co słyszałem – powiedział usprawiedliwiająco. Ale co ci do głowy strzeliło, brać do siebie dziecko? Własne, to jeszcze od biedy bym zrozumiał, ale cudze...?
Kal wzruszył tylko ramionami i wychylił jednym haustem zawartość swojej szklanki.

—To jak o n o właściwie się nazywa? – zapytał ciekawie Danny. Wszyscy w Hollywood zawsze żartowali, ze Langley i Patters dobrali się idealnie – obaj nie znosili dzieci i omijali je z daleka, choć Danny miał syna i córkę z poprzedniego małżeństwa.

—Zan – odburknął Kal. Był już porządnie wkurzony.

—Zan? Dziwne imię, jak dla krowy – stwierdził Patters kręcąc głową. "Sam jesteś krowa" pomyślał poważnie już zdenerwowany Langley. – Zan co? Zan Smith? Zan Parker?

—Zan Langley – warknął Kal. Danny spojrzał na niego zaskoczony.

—Langley...? – powtórzył, tak, jakby słyszał to nazwisko po raz pierwszy. – Wiesz co, z tobą dzieje się cos dziwnego. Pozwalasz odejść takiej kobiecie jak Linda, przygarniasz obcego bachora i w dodatku nazywasz go własnym nazwiskiem...

—Wiesz co, Patters, zajmij się łaskawie swoimi problemami, ok.? – rzucił Kal, z trudem hamując wściekłość. Najpierw wymyśla kretyński scenariusz, na który nikt mu nie pozwolił, a potem mówi o synu młodego "bachor"...!

—Cos ty taki drażliwy? – zdziwił się Danny. – Ile to już jest u ciebie?

—Dwa tygodnie – wycedził przez zaciśnięte zęby Langley. Patters pokręcił głową.

—Wiesz co, Langley, dziwię ci się. Pchać się w takie kłopoty na własne życzenie. Nie lepiej było by bachora zostawić na policji, niż bawić się w kaszki, smoczki, śpioszki i inne duperele?
Kal wstał z miejsca – jeszcze jedno słowo Danny'ego i Patters w najlepszym wypadku będzie musiał wydać fortunę na dentystę.

—Jak przestaniesz prawić mi gadki i będziesz miał cos naprawdę interesującego na oku, to daj znać- rzucił wściekle, wychodząc szybko. Wyrwał lokajowi kluczyki do swojego Porche, wsiadł do niego i błyskawicznie odjechał. Osłupiały Danny patrzył w ślad dalej, nie pojmując, kto tu był właściwie pijany.
Langley zaś zaciskał mocno dłonie na kierownicy i wcisnął mocno pedał gazu. Kto dał temu gnojkowi prawo do mówienia o Zanie per "bachor" i w dodatku kpić sobie z jego imienia?! Kto pozwolił mu opowiadać niestworzone historie o opiekunie, który rzekomo nie chciał pomóc swojemu królowi?! Gdyby gdzieś w pobliżu znajdował się młody, Kal z chęcią zrobiłby mu cos bardzo, ale to bardzo złego za to, że powiedział wówczas te głupoty. I dziwnym trafem Kal nie zwrócił wcale uwagi na to, że jeszcze trzy tygodnie temu podzielał poglądy Danny'ego na dzieci i że przytaknąłby każdemu słowu i że sam mówi o Zanie "bachor". W jego pojęciu jednak tylko on miał prawo mówić tak o małym i uważał to za w pełni uzasadnione.
Kal zatrzymał się przed własnym domem i przypomniał sobie nagle, że miał dać Robertowi reprymendę za posadzenie Zana w samochodzie, ale jakoś nie miał już na to ochoty. Wszedł do domu trzaskając głośno drzwiami i wszedł na górę, do swojego gabinetu. Jeden rzut oka na pokój wystarczył, by Langleya zalała złość – za olbrzymim, wiśniowym biurkiem z rozmaitymi precjozami siedział Zan, jasna główka ledwo wystawała nad blat biurka, które całe było pokryte pomazanymi kartkami. W łapce chłopca tkwiło ulubione złote wieczne pióro Kala...

—Ga bu – powiedziało poważnie dziecko, patrząc wprost na Kala. Langley stał przez chwilę jak wmurowany, poczym odwrócił się.

—MAGGIE!!1 – wrzask Kala rozległ się w całym domu. – CO! ON! ROBI! W! MOIM! GABINECIE!!!! MA ZNISZCZYĆ MOJE WIECZNE PIÓRO WYDZIABUJĄC SOBIE OKO?!
Langley nie zauważył, że dwa tygodnie w zupełności wystarczyły, by mały chłopiec o jasnych oczkach całkowicie go sobie zjednał i zmienił jego życie co najmniej o dziewięćdziesiąt stopni....



Poprzednia część Wersja do druku Następna część