Nan

Dzieci i cytryny (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Dzieci i cytryny

Część 2

Kal wszedł do własnego domu trzymając na rękach niemowlę. Czuł się cholernie głupio – nigdy nie zajmował się żadnym dzieckiem. To jednak nie było zwykłe dziecko i Langley dobrze o tym wiedział. O ile oczy Maxa Evansa i grzechotka w kształcie latającego spodka nie musiały jeszcze o niczym świadczyć, o tyle królewska pieczęć mówiła sama za siebie. Jeszcze na wzgórzu Kal sprawdził – malec miał w sobie znak Układu Pięciu Planet. Gdyby to było zwykłe dziecko, zostawiłby je w tych krzakach albo zawiadomił policję, gdyby miał dobry humor. Ale to był syn Zana, po którego młody chciał lecieć na Antar, a Langley o mało nie przyprawił tego życiem. A z pewnością człowieczeństwem. Licho wiedziało, czy młody nie siedział gdzieś tam w krzakach i gdyby Kal nie wziął dzieciaka, jeszcze wyszedłby i kazał zrobić mu coś strasznego, jak na przykład pójść do FBI i przyznać się kim jest. Cholerna genetyka. Teraz musi obtykać się z jakimś bachorem.

—Połóż go gdzieś – burknął przekazując malucha swojemu lokajowi. Robert umiał milczeć i miał dwoje dzieci, więc znał się na niemowlakach. Kal się nie znał i nie zamierzał się znać. Może po prostu ma przechować bachora dla Zana. Nie chciał się do tego przyznać, ale w głębi duszy bał się Zana. – Zrób coś z nim – polecił wchodząc po schodach. Miał już wszystkiego po dziurki w nosie.

—Na stałe czy na jakiś czas? – zapytał Robert z dołu. Wiedział, że Langley jest oryginalny. Może to jakiś nowy sposób, by zrobić sobie reklamę.
Kal zawahał się na schodach.

—Na stałe – zdecydował. -Tylko mam go nie słyszeć – burknął i poszedł na górę. Jutro zajmie się reszta, a może każe to komuś zrobić, a sam wybierze się z Lindą do San Francisco.
Lekko zaskoczony Robert stał w hollu z dzieckiem w ramionach. Pracował tutaj już od ładnych kilkunastu lat, widział niejedno i znał nieźle swojego pracodawcę, który nawet nieźle płacił, ale za to nie znosił dzieci... Lokaj popatrzył na niemowlę, które trzymał w rękach. Jasne, piwne oczy patrzyły na niego poważnie i z niejakim zainteresowaniem.

—Gdzie ty trafiłeś, nieboraku – powiedział Rober kręcąc głową i skierował się ku części rezydencji, zajmowanej na stałe przez służbę – jego żonę, kucharza, pokojówkę i kierowcę. Reszta służby była na przychodne.

—Robert, musisz zadzwonić do Jima, znowu wylali go z pracy – oznajmiła Maggie szukając czegoś w schowku. – Nie widziałeś może albumu ze zdjęciami? Obiecałam Jimowi, że dam mu jego zdjęcia z dzieciństwa.
Maggie była gruba i niska, czas i ciężka praca zabrały jej urodę, choć wciąż była pełna ciepła. Jej dłonie były szorstkie i szerokie, ale też zaskakująco miękkie.

—Lepiej poszukaj starej butelki Jima albo Rony – powiedział dziwnym głosem Robert. Maggie odwróciła się do niego zaskoczona.

—A po... – urwała, gdy jej wzrok padł na niemowlę w ramionach męża. – Co to jest? – zapytała ostrożnie, podchodząc bliżej. Niemowlak wykręcił się w rękach Roberta chcąc najwyraźniej dowiedzieć się, kto był w pokoju.

—Dziecko – odparł po prostu Robert, z niejaką ulgą oddając bagaż żonie. – Langley je przyniósł i kazał cos z nim zrobić.

—To jest dziecko Langleya? – zapytała zdziwiona Maggie, łaskocząc niemowlę pod bródką. Roześmiało się radośnie, ukazując bezzębne dziąsełka i ziewnęło rozdzierająco.

—Nie wiem, być może, bo powiedział, że tutaj zostanie na stałe – Robert wzruszył ramionami.

—Biedne dziecko – westchnęła Maggie patrząc współczująco na malucha. – Jego matka musiała być chyba strasznie zdesperowana, ze oddała je Langleyowi
Robert pomyślał, że może jednak nie będzie tak najgorzej – w końcu jego żona wychowała dwójkę dzieci. Jim miał teraz 35 lat i był bardzo porządnym hultajem, a młodsza od niego o 8 lat Rony wyszła właśnie za mąż.

—Zawołaj tutaj Kate, jest u siebie – poleciła mężowi Maggie. – We dwie zajmiemy się dzieckiem... Jak ono w ogóle ma na imię?
Robert wzruszył ramionami.

—Bo ja wiem – westchnął. – Jeżeli jeszcze nie ma imienia, to Langley w ramach promocji gotów nazwać je jak swój najnowszy film.
***
Jak zwykle w Kalifornii słońce jasno świeciło. Kal popatrzył obojętnie przez okno i zapalił cygaro. Nie to, żeby lubił jego smak, którego i tak w końcu nie czuł, przynajmniej nie teraz, ale było to swego rodzaju wygodne przyzwyczajenie. Langley przeciągnął się nieco i postanowił zejść na dół na śniadanie, którego i tak nie poczuje. Ale musiał się przy okazji upewnić, że dzieciak nadal tu jest. I jakoś nie miał dzisiaj ochoty na pływanie w basenie.
W całej rezydencji panowała cisza. Jak zawsze o poranku, Kal zszedł ostrożnie po marmurowych schodach, tak, jakby nie chciał kogoś obudzić. Jedna rzecz przerażała go w małych dzieciach – to, że prawie nieustannie wrzeszczały. Nie lubił tego i zawsze miał ochotę uciszyć je raz na zawsze.
Stół w jadalni był zastawiony tak jak zwykle. I tak jak zwykle nie było ani śladu służby, wyćwiczonej przez lata pracy u Kala. Langley usiadł u szczytu stołu i napił się soku pomarańczowego, rozglądając się przy tym dookoła. Był ciekaw, czy w czasie dnia dziecko jeszcze bardziej przypomina Zana.

—Robert – powiedział głośno Langley, ale w bocznych drzwiach, zamiast tyczkowatej postaci lokaja, ukazała się jego gruba żona, i to w dodatku z dzieckiem młodego na ręku.

—Mąż załatwia sprawy z synem – powiedziała usparawiedliwiająco, choć też i z niejaką obawa., Ich pracodawca potrafił być wredny, choć płacił nieźle. Ale Langley nie zwracał na nią uwagi, tylko patrzył zaciekawiony na dziecko. Chłopiec wykręcił się w jej ramionach i zobaczywszy Kala, zaczęło się radośnie śmiać. Maggie zastanowiła się przelotnie, czy dziecko śmieje się do Langleya czy też z jego łysej głowy, od której odbijały się promienie słońca, ale niemal siłą odegnała te myśli. Langley czasami potrafił złajać kogoś za to, co ktoś pomyślał...

—Jak ma się, ygh... t o ? – zapytał Langley wskazując brodą na chłopca wyciągającego do niego rączki.

—Dobrze – odparła zdumiona Maggie. Na ogół wszystkie dzieci bały się Kala. Może faktycznie ten chłopiec był nieco dziwny... – Tylko mamy jeden problem, proszę pana – powiedziała lekko zmieszana.

—Taak? Jaki? – Langley rozparł się wygodniej na krześle i przechylał szklankę z sokiem.

—Nie znamy jego imienia – powiedziała zakłopotana Maggie poprawiając wiercącego się malucha.

—Ja też nie znam – odparł Kal beztrosko. Jak dla niego mały mógł nie mieć imienia.

—Ale...ale on musi się jakoś nazywać – zająknęła się kobieta postępując krok w przód. – No bo jak to tak, proszę pana, bez imienia...? Toż to nie można...

—Więc nazwijcie go Zan – westchnął zniecierpliwiony Kal. – Powiedz swojemu mężowi, żeby zadzwonił do mojej sekretarki i przełożył dzisiejsze spotkanie z Pattersem – polecił wstając od stołu. Maggie cofnęła się w stronę bocznych drzwi, ale niespodziewanie chłopiec w jej ramionach podniósł krzyk. Langley zawahał się w pół kroku. – I ucisz go jakoś! – warknął. Spłoszona Maggie czym prędzej skierowała się w stronę pokojów służby, ale krzyk dziecka zamienił się w ryk. Kal westchnął ze złością. Miał ochotę po prostu wyjść z domu, ale coś mu nie pozwoliło. Zawrócił od drzwi.

—Daj go tutaj, do jasnej cholery! – wrzasnął z wściekłością za służącą, jego głos z trudem przebijał się przez ryk dziecka. Przerażona Maggie natychmiast podała mu ryczące dziecko. Gdy tylko mały poczuł, że ktoś inny trzyma go na rękach, popatrzył w górę, wprost na nachmurzoną twarz Langleya. Płacz natychmiast ustał, jasne oczka były pełne łez i patrzyły na niego z niejakim wyrzutem, ale na mokrej od łez buzi pojawił się uśmiech. Kal westchnął ciężko.
Maggie wpatrywała się w pracodawcę szeroko otwartymi oczami. Nigdy wcześniej nie widziała Langleya z dzieckiem na rękach, a tym bardziej nie potrafiła zrozumieć, dlaczego chłopiec tak bardzo garnął się do tego zimnego, wyrachowanego drania, jakim był Kal.

—Kal, kochanie! Wyobraź sobie, kogo dzisiaj spotkałam! – w drzwiach pojawiła się blondynka,. Zdecydowanie piękna i zdecydowanie bogata. Popatrzyła zaskoczona na żywy obraz w hollu i utkwiła wzrok w niemowlęciu. Trzy pary oczu zwróciły się ku niej z zaskoczeniem – Maggie, Kala i dziecka.

—Linda! Miałem po ciebie pojechać – ocknął się Kal.

—Co to jest? – zapytała blondynka marszcząc czoło i wskazując na malucha w ramionach Langleya.

—To...? Dziecko... – Kal nie mógł zebrać myśli.

—To widzę – odparła sarkastycznie Linda. – Dlaczego nie powiedziałeś mi, ze masz dziecko? Z kim?!

—To nie jest moje dziecko – powiedział Langley usiłując oddać niemowlę Maggie, ale chłopiec złapał go kurczowo za klapy marynarki i zaczął płakać.

—Właśnie widzę – krzyknęła histerycznie Linda. -Koniec z nami! Finito! – zawołała, odwróciła się na pięcie i wyszła z domu Langleya trzaskając za sobą drzwiami. Linda lubiła używać obcych słów, choćby nawet nie pasowały.
Langley westchnął ciężko i popatrzył w dół na niemowlę.

—No i coś narobił? – zapytał z wyrzutem. Mały uśmiechnął się do niego i uniósł figlarnie brwi.

—Ga – powiedział poważnie. Na twarzy Kala pojawiła się jakaś dziwna, niebezpieczna mina.

—To ja... może powiem, żeby załatwił formalności związane z małym... Zanem Langleyem – powiedziała ostrożnie Maggie i wycofała się z zasięgu wzroku Kala.
Langley zaś uświadomił sobie, że jego życie właśnie nieco się skomplikowało. Teraz całe Hollywood będzie uważało małego bękarta Maxa Evansa za jego dziecko, a co gorsza – najwyraźniej włącznie z samym dzieciakiem... Langley pomyślał, ze od tej chwili już może zacząć zapisywać Maxowi wszystkie szkody, jakie wyrządzi Zan junior, ale że pewnego dnia będzie musiał mu za wszystko zapłacić, król nie król. Zan Langley, nie ma co…


Poprzednia część Wersja do druku Następna część