Nan

Dzieci i cytryny (1)

Wersja do druku Następna część

Dzieci i cytryny

Część 1

—No, Kal, staruszku, jeszcze nie o-o-obłapiarz jagiejś pannicy? – zapytał bełkotliwie masywny mężczyzna chwiejąc się na nogach i poklepując Kala po plecach. Langley odsunął się nieco od ziejącego alkoholem faceta.

—Już się upiłeś, Barney? – odparł nie siląc się na uprzejmość. Gdy Barney Tucker upijał się, następnego dnia nie pamiętał absolutnie nic. To było dobre, bo Tucker był upiornie słowny i można było wmówić mu wszystko.

—Je-jecze nie – zarechotał radośnie Barney wieszając się na szyi Langleya. – Razem sze upijemy, chcesz?

—Może nie tym razem, Bar – powiedział Kal szukając wzrokiem kogoś, na kogo mógłby przerzucić ramiona Tuckera. Nie miał akurat na oku niczego poważnego i nie musiał uciekać się do takich sposobów, by przekonać do projektu jednego z największych producentów w LA. Kątem oka dostrzegł Glorię Stephens albo Stephenson, Kal nigdy nie mógł zapamiętać jej nazwiska. Pamiętał jednak, że załatwił jej kiedyś rolę w jednej z superprodukcji i że jeszcze mu się za to nie odwdzięczyła.

—Gloria! – zawołał w jej kierunku. Podeszła do niego kręcąc chudymi biodrami obleczonymi czerwoną, obcisłą sukienką. Zdecydowanie nie była w jego typie.

—Langley! – zawołała przesadnie zadowolona i odrzuciła zalotnie na ramię ciemne włosy. – Co zzzza spotkanie! – powiedziała wylewnie. Kal zauważył, że i ona chwiała się lekko i nagle z irytacją pomyślał, że chyba wszyscy tutaj już się wstawili.

—Ta, spotkanie. To jest mój kumpel, Barney – warknął nieprzyjaźnie, wskazując na Tuckera uwieszonego jego ramienia. Gloria zachichotała wesoło.

—Milusi – stwierdziła.

—Tak, bardzo milusi – powiedział Langley wyplątując się z objęć Barney’a i popychając go lekko w stronę Glorii. – Zajmij się nim – nogi Tuckera ugięły się pod nim i oparł się nosem o biust Glorii, która znowu zachichotała. Kal przewrócił oczami i poczuł, jak robi mu się odrobinę niedobrze. Skierował się dyskretnie ku wyjściu z rezydencji Danny’ego Pattersa, chcąc jak najszybciej uciec od tego, co gospodarz określał jako najzabawniejsze imprezki w branży. Kiedyś Kal był duszą towarzystwa i rozkręcał wszystkie takie... zabawy. Ale ostatnio jakoś ogarniał go niesmak na samą myśl o nich.

—Kal, chyba nie masz zamiaru już iść? – zawołał Danny łapiąc Kala za ramię. Langley zaklął w duchu.

—No coś ty – skłamał gładko Kal, uśmiechając się kwaśno. – Zostawiłem coś w samochodzie.

—Pewnie jakąś ładną aktoreczkę, co? – zapytał Danny mrużąc oko. Kal prychnął tylko i wyszedł z okazałej rezydencji Pattersa. Nie zamierzał wcale wracać, choć na ogół tylko Tucker był pijany, wszyscy zresztą wiedzieli dlaczego. Od czasu gdy jego żona uciekła z jakimś trzeciorzędnym aktorem, Barney zaprzyjaźniał się z alkoholem przy każdej możliwej okazji.
Langley wsiadł do swojego Porche i ruszył za miasto. Nie miał ochoty wracać do siebie, tym bardziej że nie był pewny, czy nie czekają tam na niego agenci FBI.
Od wysadzenia w powietrze bazy Rogers minęło już trochę czasu, ale Kal zbyt dobrze znał wojsko by uwierzyć, że nie robili nic, by wziąć odwet na... kimkolwiek kto był za to odpowiedzialny. A Kal wiedział, że to była robota tego dzieciaka z Roswell, który był kiedyś Zanem. Do cholery, nadal nim jest. Langley czuł to na własnej skórze. Nie kontaktował się z nim, ale Kal miał swoje sposoby, by wiedzieć, co się działo. Wiedział, że coś usiłowało wylądować i że wojsko to zestrzeliło. Wiedział, że major Carlson położył na tym łapę i kto wie, czy wysadzenie bazy nie było najlepszym wyjściem z sytuacji. Wiedział w końcu, że Zan, jego siostra i zastępca wyjechali z Roswell razem ze swoimi ludzkimi przyjaciółmi. Ale Kal nie wierzył ludziom. Byli zbyt miękcy i można było zrobić z nimi co tylko się chciało, nie nadawali się na przyjaciół dla kosmity jak on. Ale Zan nie był kosmitą, był człowiekiem, i Kal również to wiedział. Nie zamierzał im pomagać, w końcu sami w to wdepnęli, nie miał ochoty jednak spotkać się z wojskiem. Pewnie, mógł ich unieszkodliwić jednym skinieniem małego palca, ale... oznaczałoby to koniec jego życia w LA, życia, które do tej pory bardzo lubił. Ostatnio nieco mniej.
Kal zatrzymał samochód na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na całe miasto. Nie, żeby był sentymentalny, skąd. Po prostu nieco przypominało mu to Antar. Troszeczkę. Ale było przecież o wiele lepsze, od Antaru, choć im dłużej nad tym myślał, stwierdzał, że w gruncie rzeczy nie było tam tak koszmarnie. No dobrze, chyba jednak był trochę sentymentalny. Nie dużo, odrobinę. Na starość może. Na starość ludzie robią się zgrzybiali i niedołężni, on nie.
Zapalił kubańskie cygaro i odetchnął głęboko. Pozwolił myślom swobodnie pofrunąć. Błąd, kolejny błąd, Langley.
Zastanawiał się, gdzie są tamci. Młodzi, jak ich nazywał. Te zwariowane dzieciaki, które myślą, że wszystko im się uda. Przypomniał sobie dwóch pozostałych zmiennokształtnych, tych z '47. Jak oni właściwie się nazywali? Nie pamiętał. Dziwne. Dlaczego właściwie on i Nasedo porzucili inkubatory, jeden w Roswell, drugi w Nowym Jorku? A, prawda, chcieli być wolni. Nie chcieli,. By Zan znowu o nich decydował. Głupia dwójka tamtych, dali się nabrać na lojalność królowi. Ciekawe, jakby to było, gdyby tamci też żyli. I gdyby Nasedo nie dał się tak głupio zabić Skórom. I gdyby jednak zajął się swoim kompletem Królewskiej Czwórki. Ha. Ciekawe. Ciekawe, czy młodym uda się uciec przed wojskiem. Nie zależało mu na tym specjalnie, ale... był ciekaw. Czy tym razem będzie Max czy Zan.
Langley zaciągnął się cygarem. W tym samym miejscu prawie rok temu zabił Joey'a. Głupi Joey. Nie wiedział, kiedy trzymać język za zębami. Kal nie czuł wyrzutów sumienia. Do diabła, przecież on w ogóle nie miał sumienia! Nie było mu potrzebne. Shapeshifterzy byli nie od wyrzutów sumienia, ale od bronienia władców. Do zabijania z zimna krwią. Nie do wychowywania dzieci.
Kal pamiętał, jak Nasedo mówił coś o Avie ze swojego kompletu. Biedne dziecko. Z czwórki zmiennokształtnych Nasedo był całkowicie pozbawiony skrupułów, ale za to był żądny władzy. Jak każdy shapeshifter. Tyle że on, Langley, zadowolił się władzą na Ziemi w tej idiotycznej Fabryce Snów, a Nasedo zachciało się tronu antarskiego. No i ma swój tron. Głupi Nasedo.
Kal poczuł się nagle osamotniony. Dlaczego? Miał przecież przyjaciół, kobiety, mógł mieć wszystko, czego zapragnie. A mimo wszystko poczuł się samotny. Na Ziemi nie było już prawdziwych zmiennokształtnych ani kosmitów. Zabawne.
Kal wysiadł z samochodu. Musiał się przejść trochę i odetchnąć nocnym powietrzem. Rzucił cygaro na ziemię i rozgniótł je obcasem. Stanął na szczycie wzgórza i mimo woli jego myśli znów powróciły do tamtych. Ciekawe, czy śpią teraz w jakimś motelu. A może w samochodzie. A może w ogóle już nie żyją. Co za różnica. Antar i tak jest stracony dla nich wszystkich. Ciekawe, czy młody odzyskał swojego syna. Pewnie nie.
Langley podniósł rękę – od tamtej nocy, gdy Max zmusił go do uruchomienia statku, nie próbował zmieniać postaci. A może powinien. W końcu i tak teraz zaczynał wszystko od zera – znowu nosił przy sobie cytryny. A nóż widelec poczuje ich kwaśność. Popatrzył z wahaniem na rękę. Wystarczy tylko skupić się i zmienić postać. Stać się na przykład prawdziwym Kalem. Uratowałby tym tyłki młodym... Wystarczy tylko się skupić.
Ciche kwilenie dziecka przerwało rozmyślania Kala.
"Skąd tutaj o tej porze dziecko?" pomyślał zaskoczony Kal. Zasadniczo dzieci miał w nosie, uważał je za wrzeszczące i brudzące pochłaniacze kaszek i innych świństw. Ale w końcu starzał się. Kal dość niepochlebnie pomyślał o matce tego dziecka. Langley ponownie uniósł rękę, gotowy do zmienienia się w prawdziwego kosmitę.
Kwilenie powtórzyło się. Bachorowi najwidoczniej nie podobał się brak czyjegokolwiek zainteresowania, bo dźwięk był jakby głośniejszy i bardziej natarczywy. Kal westchnął lekko zirytowany – akurat gdy postanowił wypełnić swoje obowiązki względem Zana, jakieś dziecko musi go rozpraszać! Jeszcze raz uniósł rękę, zdeterminowany by zrobić to, co zamierzał, ale tym razem kwilenie przybrało na sile. Kal obejrzał się zniecierpliwiony i w końcu ruszył w kierunku krzaków, skąd dochodził dźwięk. Kwękanie zmieniło się w płacz. Langley wyciągnął rękę i odgarnął gałęzie. Było bardzo ciemno, łuna znad Los Angeles przyćmiewała gwiazdy księżyc, ale Kan nie potrzebował światła. Jeszcze jedna zaleta bycia zmiennokształtnym. Być może jedna z niewielu zalet.
Na ziemi leżało owinięte w kocyk dziecko. Chłopczyk, o ile czapeczka z samochodzikiem na środku może o czymś świadczyć. Dziecko przestało płakać i patrzyło na niego intensywnie, tak, jakby i ono doskonale widziało w ciemnościach.
Kal westchnął, rozejrzał się dookoła i nie widząc innej rady podniósł zawiniątko z dzieckiem z ziemi. Podszedł z nim do samochodu, trzymając go niezręcznie na rękach. Położył je na siedzeniu pasażera, zapalił światło i podrapał się niepewnie w łysą głowę – nie wiedział, co ma teraz zrobić – zabrać je ze sobą, zawieźć je na policję czy do domu dziecka, a może do szpitala... Nagle przyszło mu do głowy, że może gdzieś przy kocyku jest jakaś karteczka, list czy notatka; pomyślał jednocześnie, że to zupełnie jak scena z jakiegoś kiepskiego filmu, przy którymś kiedyś pracował.
Obejrzał dokładnie kocyk – nic. Wrócił w krzaki, ale i tam nic nie było. Podszedł powoli do samochodu – dziecko leżało na przednim siedzeniu i było wyjątkowo ciche.
Lamngley spojrzał uważniej na niemowlę – nie wyglądało na jakieś zagłodzone czy porzucone. Jego policzki były okrągłe i pulchne, niebieskie śpioszki były czyste a kocyk był z gatunku tych droższych. Dziecko wpatrywało się w niego ciekawie jasnymi, piwnymi oczkami, które Kalowi kojarzyły się z kimś. Ale tym, co tak naprawdę przykuło jego uwagę, była srebrna grzechotka w kształcie latającego spodka, którą malec ściskał w łapce...


CDN

Wersja do druku Następna część