_liz

Konszachty II - Walka o Tron (1)

Wersja do druku Następna część

W poprzedniej części: Liz i Tess okazały się siostrami, Avą i Sol. Według prawdziwej historii Ava była związana z Kivarem, który odnalazł ją na Ziemi. Ava i Sol planują odebranie Królewskiej Pieczęci Zanowi. Sprawa wychodzi na jaw. Max, Michael oraz Isabel pozwalają Liz odlecieć z Kivarem. Mimo to, Liz wraca po pieczęć. Ze względu na liczne prośby o dalszą część, napisałam tę kontynuację.




Rozgwieżdżone niebo otaczało delikatnym płaszczem ciemny las, w którym przed kilkoma minutami cicho wylądowała dziwaczna skała. Po chwili głaz otworzył się, a jasne światło wypłynęło ze środka. Kolejno wyszły trzy postacie. Ich stopy stanęły na srebrzystej trawie.

— Ale tu dziwnie. – szepnęła Isabel

— Raczej kiczowato. – skomentował Michael
Oboje rozejrzeli się uważnie dokoła. Srebrzysta trawa ciągnęła się miękkim dywanem, gdzieniegdzie pokrywały ją kępy seledynowych mchów. Gęsty las tworzyły drzewa, nieco podobne do ziemskich, jednak fantazyjnie powyginane i z błękitnymi bądź wrzosowymi liśćmi. Isabel spojrzała w niebo. Ciemne i gwieździste jak to widziane z Ziemi, ale były dwa księżyce. Równie wyraźnie było widać cztery pozostałe planety z układu, w jakim znajdował się Antar. Co jakiś czas po niebie przemieszczały się ciemnozielone lub rdzawe obłoki. Obok Michaela i Isabel stanął Max. Nie zmienił się prawie wcale. Prawie. Zmienił się tylko wyraz jego twarzy i pojawił wypalony znak na klatce piersiowej – pamiątka po pieczęci, którą zabrała mu ta, która kochał.

— Chodźcie, nie możemy ryzykować. – powiedział chłodno

— Max – zaczęła Isabel, podążając za bratem

— Zan. – podkreślił ostro chłopak – Tutaj jestem Zan.

— Zan – Isabel wolała się nie sprzeciwiać – Skąd wiesz dokąd iść?

— Wiem. Po prostu wiem. Pamiętam, gdzie Lerek ukrył nas i gdzie się teraz ukrywa razem z naszymi oddziałami.

— Zan... Max.. wszystko jedno – mruknął Michael – Chyba trochę przesadzasz. Postępujemy niedorzecznie wracając tu, tylko po to, abyś mógł zabrać tron, zabić Kivara i przelecieć Liz.

— Rath – zabrzmiał Max chłodno – Nie obchodzi mnie twoje zdanie. Jesteś tu od tego, aby mnie chronić i tylko to leży w twoim interesie.

— Przestań pieprzyć. – Michaela to dość zdenerwowało – Chcesz się mścić, a sam nie wiesz, za co. Ona ci nic nie zrobiła. Nie jej wina, że kocha innego.

— Rath – Max przystanął i z drwiną na niego spojrzał – Robisz się sentymentalny. Myślisz, że nie wiem, co cię łączyło z Avą? Miałeś ją dla siebie przez ponad pół roku, ja wcale. Zawiść jest w tym przypadku bardzo podstawna. A ty za bardzo kierujesz się uczuciem.

— A ty czym innym... – mruknął Guerin
Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Isabel nie chciała się kłócić z Maxem, w słowach go popierała i nie dawała Michaelowi możliwości zdołowania brata. Jednak w duchu była zupełnie innej postawy. Tak samo jak Michael miała dość wydziwiania Maxa. Odkąd tylko Liz odleciała z Kivarem, odkąd odebrała mu pieczęć, przestał być już taki sam. Podejrzewała, ze może się zmienić, ale że do tego stopnia... Michael czuł, ze cos jest nie tak. Na klatce piersiowej Maxa pozostał wypalony znak pieczęci, w sercu pozostał wypalony znak Liz, w umyśle wypalona chęć zemsty. I to od kilku tygodni przejmowało kontrolę nad Maxem, tylko to. Jego oczy się zmieniły, jego słowa, jego zachowanie. Teraz myślał tylko o tym, aby wrócić na Antar. Odnaleźć Lereka i wraz z nim odbić ponownie tron, znów pozbawić władzy Kivara. Ale przede wszystkim pragnął jednego. Chciał zabić tego, który śmiał odebrać mu ją. I co najważniejsze, chciał jej. Ta żądza omamiła umysł Maxa. Chciał, aby Liz go błagała o życie i przebaczenie, aby potem co dnia była przy nim, aby należała tylko do niego. A że mógł przy okazji odzyskać tron, było miłym dodatkiem. Michael widział to w jego oczach, czuł dziwna zmianę Maxa. Ale nadal był jego przyjacielem. Nie mógł go zostawić. Poza tym Isabel tez potrzebowała wsparcia. Będzie go potrzebowała zwłaszcza wtedy, gdy porzuci strategię popierania swojego brata i stanie po właściwej stronie.
* * *
Olbrzymia sala zapierała dech swoim majestatem. Naprzeciwko masywnych, wykonanych z dziwnego metalu drzwi wznosił się podest, na którym stały dwa trony. Na schodkach przed nimi siedział Kivar, wsparty łokciem o jeden ze stopni, rozmyślał nad czymś. Liz, czy też Ava stała bez ruchu przy lewej ścianie, gdzie umieszczone były wysokie okna, iście królewskie. Wpatrywała się w obraz za oknami. Po środku sali wirowała w tanecznych pląsach Sol, a złociste loczki oplatały jej się wokół twarzy. Kivar zmierzył wzrokiem Liz i powiedział:

— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Wciąż istnieje groźba, że Lerek razem z...

— Dość. – powiedziała Liz chłodno – Ta groźba zawsze istniała i zawsze będzie. Ale strach jest wielki, gdy nie ma władcy.

— Nie wiem czy jestem gotów, aby...

— Nie jesteś. – powiedziała Liz – Nikt by nie był. Władza to nie zabawa. Nie można być na to przygotowanym. Ale ty masz za to wiele chęci i masz królewskie geny.

— Avo... – Kivar wstał i spojrzał w jej stronę – Nikt nie wierzy we mnie tak jak ty. A co jeżeli cię zawiodę?

— Nie. – brunetka się uśmiechnęła i podeszła do niego – Ty mnie nigdy nie zawiedziesz. Tylko plan może zawieść, nie osoba.

— To co robimy? – zapytała Tess zatrzymując się obok nich

— Trzeba podjąć szybką decyzję – powiedziała Liz – Zan już tu jest.

— Więc... – Kivar nabrał głęboko powietrza i zawołał głośno – Gerth!
Drzwi do sali otworzyły się i stanął w nich niepozorny mężczyzna, wieku około trzydziestu lat. Pokłonił się i czekał. Kivar obrócił się do Liz, dotknął dłonią jej policzka i ponownie odwrócił do Gertha:

— Natychmiast ogłoś, że za trzy dni odbędzie się ceremonia przypieczętowania koronacji... i moje zaślubiny z Avą.
Liz spojrzała na niego w zdumieniu, ale nie sprzeciwiła się, tylko wtuliła twarz w jego ciepłą dłoń.
* * *
Tess stała na tarasie i chłonęła całą piersią antarskie powietrze. Tęskniła za nim od dawna. Na Ziemi było inaczej niż tu. Dla niej jednak gorzej. Lubiła swoją planetę. Była bajeczna, nietypowa, niezwykle aromatyczna. A powietrze pachniało tak niesamowicie, tysiącami wspomnień i marzeń, jakby się ciągle śniło. Cieszyła się, że jej siostra w końcu będzie związana z Kivarem, wiedziała, że tylko tego jej było potrzeba do szczęścia. Blondynka otworzyła oczy i mruknęła:

— Hej braciszku.

— Hej Sol
Niewysoki chłopaczek stanął obok niej i wbił wzrok w horyzont. Po chwili przemówił dość dziwnym tonem:

— Ślub?

— Tak, ślub.

— Masz już prezent?

— Nie. I nie mam pomysłu. – Tess się zorientowała

— A ja mam. – powiedział nieco przebiegle Nicholas – Bardzo... potrzebny prezent.

— Jaki?

— Powiedzmy, że... ulży nam wszystkim w cierpieniach.
c.d.n.



Wersja do druku Następna część