_liz

Opowieść Wigilijna (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

* * *

Ciemny salon, w kominku tlił się ogień. W pomieszczeni znajdowały się trzy osoby. Liz ledwo je rozpoznała. Przy kominku stał wysoki mężczyzna, w ciemnych włosach sięgających ramion. Na twarzy miał bliznę, na rękach również. Liz otworzyła oczy ze zdumieniem, kiedy rozpoznała w nim Maxa. Na nieco rozklekotanej kanapie siedziała drobna blondynka, w długich włosach, które jeszcze na końcówkach się lekko kręciły. Na kolanach trzymała małego chłopca, który ślicznie spał oparty główką o jej ramię. Jej oczy były bardzo zmęczone i jakby smutne. Liz rozpoznała w niej Tess. Na środku salonu stała inna kobieta. Tą Liz rozpoznałaby wszędzie, chociaż musiała przyznać, że zmieniła się niesamowicie. Wysoka, szczupła, o klasycznej sylwetce bogini. Ciemne, krótkie włosy lekkimi falami okalały jej twarz. Bladą twarz, na której widniały ślady łez. Isabel już niw wyglądała tak pięknie jak kiedyś. Teraz była smutna i zmęczona. Liz nie rozumiała co się dzieje. A gdzie pozostali? Gdzie Michael? Gdzie ona? W tym momencie usłyszała głosy rozmowy:

— To wszystko moja wina. – powiedziała starsza wersja Maxa

— Nie prawda. – wtrąciła Isabel

— Owszem prawda. Teraz męczą mnie wyrzuty sumienia. Wszystkie moje decyzje sprowadzają nieszczęścia. Nawet ta...

— Max przestań! – Issy nie wytrzymała – Nie mogłeś tego przewidzieć. Nikt z nas nie mógł.

— Straciłem ich... – głos Maxa się lekko załamał – Oboje.

— Max. To nie tylko twoja wina. – powiedziała spokojnie Tess – To wina nas wszystkich. Wszystkich kosmitów. Wciągnęliśmy ich w to.

— Ale... – Max chciał zaprotestować

— Tak, Max. To nasza wina. Nas wszystkich. Nie tylko twoja. To my ściągnęliśmy Skórów.

— Tess ma rację. – przyznała Isabel – Liz chciała nas chronić.

— A tego nikt jej nie nakazał. – powiedziała Tess wpatrując się w Maxa – Nikt nie kazał jej uciekać, zostawać, chronić nas, czy wydawać. To była jej wola. Ona się poświęciła sama. A Michael...

— Michael. – szepnęła Isabel – Nikt z nas nie wiedział co się działo. Nie dostrzegliśmy tego. Kto mógł wiedzieć co on do niej czuje? Skąd mogliśmy wiedzieć jak się to skończy?

— Nie mogliśmy wiedzieć, ze on bez niej umrze... – powiedziała Tess
W tym momencie Liz pobladła. Już nic nie słyszała oprócz ostatnich słów. Odwróciła się w stronę Avy. Pytająco na nią spojrzała, wyczekując odpowiedzi. Łzy zakręciły jej się w oczach:

— Co się stało z Michaelem?
Ava nic nie odpowiedziała. Utkwiła wzrok w twarzy Liz. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy dwie łzy spłynęły po policzkach Liz, powiedziała:

— Jesteście jak dwa elementy, które funkcjonują tylko w zespole. Bez siebie nie potraficie egzystować. Gdy jedno umrze, drugie również.
Te słowa dobiły Liz. Poczuła się, jakby zaraz miała zemdleć. Zamknęła oczy i złapała się za głowę. Wszystko zaczęło wirować. Coraz szybciej i szybciej i szybciej. Kiedy Liz otworzyła oczy, znajdowała się w swoim pokoju. Nikogo nie było obok. Spojrzała na zegarek. Była trzecia nad ranem. Dzień Wigilii.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część