_liz

Opowieść Wigilijna (1)

Wersja do druku Następna część

I'm dreaming of a white Christmas
Just like the once I used to know
When the treetops glisten
And children listen, to hear
Slay bells in the snow...

W radiu spokojnie płynęły słowa świątecznej piosenki. Atramentowe niebo obsypane gwiazdami zdawało się spokojnie płynąć nad uśpioną Ziemią. Ulice Roswell opustoszały, jak zwykle o tej porze. W Crashdown siedziała nadal grupka przyjaciół. Maria uwijała się pomiędzy dwoma stolikami, Isabel zamęczała brata wykazem prac świątecznych, Kyle kłócił się z Tess o prezent dla szeryfa, Michael siedział cicho w kącie, a Liz oparta o ladę rozmyślała.

— Zawsze jest tak samo. Co roku. Isabel zmienia się w totalna maniaczkę, Max się jej podporządkowuje i spędzają w końcu święta z rodzicami. Maria od dwóch tygodni nie ma czasu, bo albo ćwiczy śpiewanie kolęd albo biega od sklepu do sklepu. Kyle i Tess od tygodnia nie są pewni czy prezent spodoba się szeryfowi. Każdy coś robi, szykuje się do świąt. A ja nie... Nie wiem czemu. Przecież zawsze uwielbiałam ten czas. Zapach cynamonu i pomarańczy. Jak magia. A teraz. Jutro wigilia. Moi przyjaciele siedzą w Crashdown, a ja zachowuję się jakby nigdy nic. Zwykły dzień, powszedni. Jakby mnie to nie obchodziło. – Liz zerknęła na Michaela – Nie jestem w tym sama. Michael chyba nigdy nie obchodzi Świąt. Olewa to. A może nie? Wszyscy sądzą, że on ma to gdzieś, że nie potrzebuje z nikim być, a tak naprawdę chciałby, żeby ktoś z nim spędził Święta?
W tym momencie Michael uniósł głowę i spojrzał na Liz. Ta jednak nie uciekła wzrokiem jak zwykle. Patrzyli na siebie dłuższą chwilę, jakby nie potrafili od siebie oderwać oczu. Liz miała wrażenie, że Michael się lekko uśmiecha. I nie był to jego typowy sarkastyczny uśmieszek, ale ciepły i miły uśmiech. Sama się też rozpromieniła. Błysk. Przez chwilę jej się wydawało, że ma wizje, ale jednak nie zobaczyła żadnych obrazów. Był tylko Michael i jego wzrok. Z letargu wyrwał ją dopiero głos Marii:

— Papa Liz. Do zobaczenia w drugi dzień świąt.
Liz nie zdążyła zareagować. Nim się zorientowała nikogo już w Crashdown nie było. Była jedenasta wieczór. Rodzice Liz pojechali do rodziny na Florydę. Parker natomiast została sama i nie miała nawet zamiaru świętować. Poszła do swojego pokoju, posiedziała chwilę na balkonie i poszła spać. Ledwie otuliła się kołdra a sen sam przyszedł i błyskawicznie wciągnął ją do swojego mglistego świata.

* * *

Wybiła północ, kiedy Liz się obudziła. Nie wiadomo z jakiego powodu, ale po prostu otworzyła oczy i usiadła w łóżku. W ciemności wypatrzyła jakąś postać siedzącą na skraju jej łóżka. Liz spokojnie zapaliła nocną lampkę. Jaskrawe światło od razu odsłoniło twarz przybysza. Jasne promienie ślizgały się po ciemno-czekoladowej skórze Liz, poczym odbijały się padając na kosmyki kolorowych włosów gościa. Nie tyle kolorowych, co różowych. Liz rozpoznała Avę bez trudu. Nawet się lekko uśmiechnęła.

— Ava. Co ty tu robisz?

— Wybacz, że wpadam bez uprzedzenia, ale jutro Wigilia. To taki magiczny czas... Musisz coś wiedzieć.

— Co? Coś się stało?

— Liz. Wybacz, że wcześniej ci tego nie powiedziałam, ale nie wiedziałam, że sama do tego nie dojdziesz.

— O czym ty mówisz? – Liz nic nie rozumiała

— Nie znasz swojego przeznaczenia. A chyba powinnaś. Nie znasz go, bo to Max cię uratował. Wszystko wywrócił do góry nogami.

— Co?!

— Liz, czy nie odnosisz czasem wrażenia, że coś cię przyciąga? Ktoś? Że należysz do kogoś?

— Tak – powiedziała słabo Liz – Ale...

— Ale nie do Maxa. – dokończyła Ava, a Liz przytaknęła głową – Nadszedł czas, aby ktoś ci wszystko wyjaśnił, wskazał drogę. Padło na mnie. Musisz mi zaufać i uwierzyć.

— Ale w co?

— Wstań.
Liz wygramoliła się z łóżka i stanęła na podłodze. Ava podeszła do niej i podała jej swoją dłoń. Liz zawahała się, ale po chwili pochwyciła dłoń kosmitki. Poczuła się dziwnie lekko i nieco słabo. Zakręciło się jej w głowie. Dziwna mgła przesłoniła jej oczy.
c.d.n.



Wersja do druku Następna część