RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (9)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część VI – b


***
Przez całą drogę do jaskini milczeli. Liz pożyzcyła od Marii Jettę mówiąc, że musi coś załatwić dla ojca w Hondo – nie powiedziała jej prawdy. Wiedziała, że Maria próbowałaby ją od tego odwieść, chronić ją.
Ale nie Michael. On też musiał znac odpowiedzi, więc z czystym sumieniem wsiadł do samochodu, milczeniem dodając jej otuchy gdy skręcili z autostrady na pustynię.
Michael bawił się pokrętłem radia, dopóki nie natrafił na stację ze starymi piosenkami. Zawahał się przez chwile, jego palec zawisł niezdecydowanie nad potencjometrem, gdy głos Johna Lennona wypełnił samochód natrętynymi słowami "A Day in the Life".

I read a news today, oh boy,
about a lucky man who made a grade,
and though the news was rather sad,
well I just had to laugh…
I saw the photograph

Michael westchnął ciężko i zmienił stację.
Liz rozumiała. Piosenka za bardzo mówiła o zniknięciu Maxa z ich życia. Trochę jak śmierć... Ale nie do końca.
Liz przypomniała sobie zdjęcie Beatles’ów, które widziała jako dziecko, jeden z tych niekończących się kawałków "Paul is Dead", część pokręconej i zaplątanej niemalże mitologii, której nigdy do końca nie zrozumiała.
To właśnie przypominał jej teraz odlot Maxa. Tak wiele szlaków, tak wiele jego części porozrzucanych w ich życiach. I nikt z nich nie znał całej prawdy.
List... kurtka... naszyjnik...
Chaotyczne dowody jednego jasnego faktu.
Odszedł. Na zawsze.
I nagle uświadomiła sobie, że nie tylko od niej. Zerknęła w bok na Michaela – patrzył przez okno, opierając się czołem o szybę – cichy i spokojny. Liz czuła między nimi coś w rodzaju niewytłumaczalnego... pokrewieństwa, tak jakby utrata Maxa połączyła ich jakąś nietypową więzią.
Przy jaskini Michael położył rękę na świecącym odcisku dłoni i drzwi otworzyły się bezszelestnie. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w ciemnawe wnętrze, cień zakłopotania i niepewności przebiegł po jego twarzy, tak jakby samo otwarcie jaskini oznaczało zbeszczeszczenie pamięci Maxa.
W końcu Michael poruszył się i przestąpił wysoki próg, osłaniając oczy gdy wszedł do środka. Przez umył Liz zaczęły przepływać obrazy grobowców starożytnych Egipcjan, pomieszczenia wypełnione precjozjami starego, odległego dziedzictwa, zakurzone skarby, które już mało komu się przydawały. Liz postąpiła za Michaelem i podeszła do świecących się łagodnie inkubatorów. Przesunęła dłonią po jednym, czując pod palcami dziwny materiał. Przez jej serce przebiegł jakby niewielki prąd.

—Ten jest mój – Michael bezceremonialnie wskazał jeden ze świecących się inkubatorów, potem zaś zatrzymał się przed tym, który był Maxa, i po prostu patrzył się przez chwilę.
Liz dotknęła delikatnie ramienia Michaela chcąc mu jakoś pomóc, ale on natychmiast odskoczył od niej i przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Liz powoli przesunęła palcami po żyłkowatej powierzchni inkubatora Maxa. Wiedziała, że to był ten, pokazał go jej kiedyś, wyciągając jej dłoń i kładąc ją na nim powoli i ostrożnie. Z obawą.
Jeszcze raz pogładziła nierówną powierzchnię, jej palce przebiegły po falowanych brzegach tak jak wtedy. Wdech i wydech.
Wdech i wydech, rytm życia w każdym zakątku kosmosu.
Wdech i wydech, usiłując poczuć Maxa poprzez galaktyki. Wdech i wydech, poczuła falę jego energii, przepływające przez jej ciało.
Niemalże hipnotyczne uczucie ogarnęło ją całkowicie, zamknęła otrożnie oczy; dziwny, nieziemski szum otaczał ją ze wszystkich stron i cały czas rósł i potężniał, stał się nieusannym, rozpaczliwym płaczem, wysokim, ostrym głosem Tess.
Obrazy zaczęły przepływać przez umysł Liz niczym rwąca rzeka elektryczności. Jeśli nie polecisz ze mną, zabiję ją. Tess przemierzała pomieszczenie granolithu. Obraz rozpłynął się, ustępując miejsca kolejnemu, Max podniosił z wściekłością dłoń, gotów do uderzenia w nią energią, Tess jednak stworzyła barierę ochronną. Nie możesz mnie tak łatwo powstrzymać, wasza wysokość. A potem zniknęła i ukazała się we wnętrzu kopuły granolithu, Max patrzył na nią zaskoczony.
Mordercy Khivara przybędą po nią i po innych też. Ale jestem pewna, że ona zginie pierwsza, a wtedy nie będą cie już potrzebować.
Obraz zaczął migotać i niemalże się rozpłynął, potem zaś coś błysnęło i uformowała się kolejna wizja.
Płacz Maxa był gwałtowny i spazmatyczny, położył swoją dłoń na gładkiej powierzchi granolithu.
Będę ją chronił –

— Nie będziesz zdolny do tego! Nie z zadnym z nich. Chyba, że wrócisz razem ze mną – przyrzekła zimno Tess. Jeśli to zrobisz, wszystkich oszczędzimy. Khivar będzie miał to co chce... czyli ciebie.
Max rozejrzał się po pomieszczeniu granolithu z desperacją. Popatrzył z szaleństwem na wejście do jaskini, płacząc z bólem. Czuła jego strach o nią, narastający aż do momentu, w którym nie mogła złapać tchu. Ale nie zamierzała przerwać potoku obrazów, musiała się dowiedzieć.
Jeszcze raz popatrzył na wejście, tak bardzo pragnąc być razem z nią, po prostu dotknąć jej jeszcze raz.
Do diabła z tobą Tess zawołał z bólem i wsciekłością, kładąc płasko dłonie na granolithcie. Wraz z tymi słowami, Max uniósł się do góry i granolith momentalnie wciągnął go do środka.
A potem oboje po prostu zniknęli, ot tak, po prostu...
Liz usłyszała dziwny zduszony odgłos, nieziemskie, łapczywe wciąganie powietrza, tak, jakby ktoś chodził po morzu suchych, jesiennych liści. Pod dłonią czuła pulsujący rytm inkubatora, gorące łzy zaczęły spływać po jej twarzy. Ale suchy dźwięk nie ustał, przeciwnie, przybrał na sile i ostrości.

—Liz! – poczuła, jak palce Micaela zaciskają się dookoła jej ramienia. – Liz, musisz to przerwać!
Krzyknął do niej jakby w dół tunelu istnień, potrząsając nią mocno. Ona jednak chciała go odepchnąć, musiała jeszcze zostać, zostac i zobaczyć więcej, musiała jeszcze zobaczyć Maxa, poczuć go...

—Liz, otwórz oczy! – zawołał tuż przy jej twarzy, czuła jego ciepły oddech na swojej skórze. – Przestań... już!
I wtedy otworzyła oczy, potok obrazów i uczuć ustał, uświadomiła sobie, że jej klatka piersiowa unosiła się z trudem.
Charczący dźwięk był jej własnym płytkim, konwulsyjnym oddechem. Opadła na kolana przed inkubatorem Maxa, szlochając i walcząc o oddech, Michael zaś przytulił ją do siebie. Wydawało jej się, że kołysał ją w ramionach przez godziny, gdy jej serce waliło jak szalone, a oddech zdawał się już nigdy nie uspokoić.

—Boże, Liz – wyszeptał gdy trzęsła się w jego ramionach, niezdolna do powstrzymania spazmatycznego łkania. – Przestraszyłaś mnie na śmierć... Co ja bym wtedy zrobił?

—Kiedy? – zapytała wciąż oszołomiona, czując w dłoniach dziwne mrowienie wywołane nieujarzmionymi kosmicznymi mocami, które wyzwoliła.

—Gdybyś umarła – odparł opierając brodę o czubek jej głowy, jego ręce otaczały ją ściśle. – Prawie umarłaś.
Ostatnie zdanie niemalże ją rozśmieszyło, mogłaby przysiąc, że naprawdę umarła.
***

— Więc jaki jest? Podchodzi cię? – zagrzmiał Michael ze złością. Jego palce były powalane farbą, wytarł policzek wierzchem dłoni. Wpuścił ją na swój strych, uśmiechając sie głupio, miłe powitanie jak na to, co ostatnio było między nimi. A potem Liz, wstrzymując oddech, opowiedziała mu niewyraźnie i szybko to, co się stało. Chciała, żeby ktoś zrozumiał jej zakłopotanie wobec nietypowego sposobu porozumiewania się Davida, nie przyznając jednak, że ich kontakty przekształciły się w niewinne zaloty.
No i naiwnie myślała, że Michael nie wysnuje natychmiast katastroficznych wniosków o kosmicznej mafii.

—Nie, Michael – westchnęła z irytacją opadając na jego kanapę. – Boże, proszę, nie bądź melodramatyczny!
Stał przed nią z pędzlem w dłoni; jego włosy były związane z tyłu głowy, ukryte pod spłowiałą, niebieską bandaną i jasna smuga purpury ciągnęła się wzdłuż jego policzka. Z pewnością oderwał się od pracy tylko po to, by ją wpuścić.
Zazwyczaj żartowali gdy on pracował, a ona odpoczywała na sofie, z butami plączącymi się gdzieś po podłodze. Dla niej był to bardzo wygodne przyzwyczajenie, leżała wygodnie, pomiędzy takimi rzeczami i słuchała jego muzyki, wygrzewała się w ich bliskości, często bowiem oboje długo milczeli. A to czasami było bardzo erotyczne.
Tak, jak kiedyś przyłapała go, gdy patrzył sie na nią z pożądaniem oblizując wargi. Był przekonany, że ona akurat coś czyta, i gdy nagle zerknęła sponad gazety, był zbyt zaskoczony by ukryć głód w swoich oczach. Odwrócił się gwałtownie rumieniąc się i zaczął grzebać w tubach farb.
Ona jednak uchwyciła jego spojrzenie i poczuła, jak coś w środku niej rosło i potężniało, nisko w dole brzucha... coś ognistego i palącego. Nie mogła się powstrzymać przed rzucaniem mu ukradkowych spojrzeń przez cały wieczór.
Przez cały miesiąc. Ściślej biorąc przez cały ostatni miesiąc.
W każdym razie stał teraz koło niej, patrzył na nią z konsternacją, a jego usta rozchyliły się lekko. Jeszcze raz był jej obrońcą.

—Liz! – zawołał z determinacją. – Ty nie jesteś sobą, a ten facet jest chyba psycholem.

—Och, i jest pierwszym psycholem, przewrażliwionym malarzem, którego znam? – zapytała zirytowana, patrząc na niego spod opuszczonych rzęs. Zauważyła, jak jego oczy zamigotały; wiedziała, że znał ten wzrok i że wyczytał z niego dokładnie to, co chciała. Flirt z zamierzenia.

—Boże, Liz, jesteś przecież bystrzejsza – postąpił krok w tył i potrząsnął głową.

—A ty jesteś zazdrosny – wytknęła mu.

—A ty probujesz się ze mną bawić.

—A dlaczego miałabym to robić? – to było szczere pytanie, intrygujące ją chyba tak samo, jak i jego.

—Cholernie dobre pytanie – odparował, rzucając z wściekłością pędzlem o ścianę, Liz zaś nie mogła przywołać w pamięci drugiego takiego gestu. Na ogół traktował swoje pędzle z niesamowitym szacunkiem, mocząc je i czyszcząc starannie, niemalże religijnie. – Nie rozumiem cię, Liz. Po prostu nie mogę cie zrozumieć.

—Michael, proszę, nie martw się o mnie... albo o Davida. Nie po to tu przyszłam...

—Więc po co?
Odpowiedź była niesamowicie prosta i jednocześnie przerażająca, zabierała jej całe powietrze z płuc.

—Potrzebuję cię, Michael – jej głos był cichy i spokojny, niemalże jak modlitwa.

—Po co? – walnął prosto z mostu, jego oczy powędrowały dookoła pokoju. – Powiedz chiciaż po co.
Zawahała się przez chwilę, zobaczywszy nieukrywany ból w jego wzroku; natychmiast pożałowała wcześniejszych flirtów. Czuła się jakby rozerwana, w jednej chwili ciągnęło ją do Davida Peytona, w drugiej Michael przyciągał ją swoją niemalże magnetyczną siłą.

—Tak, potrzebujesz mnie – wypuścił powietrze i odpowiedział na swoje własne pytanie z sarkazmem. – Zawsze mnie potrzebowałaś. Ja cię kocham, ale ty mnie potrzebujesz.
Pierś Liz uniosła się i coś zabolało ją, i to bardzo.

—Michael – zaczęła, ale on podniósł dłoń i uciszył ją.

—Wybadam tego idiotę. Nie pozwolę ci zaufać jakiemuś oszustowi, który z pewnością śledzi cię przez całe miasto.

—Myślałam, że choć raz mi pomożesz, a nie będziesz prawił kazania! – Liz zerwała się na równe nogi, wsuwając stopy w buty.

—Boże, mówisz zupełnie jak Maxwell! – wrzasnął. Liz ze złością ominęła go wzrokiem i ruszyła szybko w kierunku otwartych drzwi strychu; miała wrażenie, że on idzie tuż za nią.

—Po prostu myślałam, że mnie chociaż wysłuchasz – mruknęła śpiesząc ku wyjściu. Zawsze się tak między nimi ostatno kończyło, nie ważne, co zrobiła czy powiedziała.

—Mam cię chronić, Liz! – zawołał za nią do hallu. – Ostatnie rozkazy, pamiętasz?
"Jak mogłabym zapomieć" pomyślała zbiegając ze schodów przeskakując po dwa stopnie na raz.
***
Liz zaczęła grzebać w pokaźnym pęku kluczy, ręce tak bardzo jej się trzęsły, że nie mogła nawet trafić do zamka galerii. Zamknęła sklep równo o dwunastej, zostawiając na szkanych drzwiach wywieszkę "Przerwa na lunch – do pierwszej".
Śnieg powoli zbierał się na chodniku, Liz zaś straciła równowagę na śliskim podłożu dokładnie w momencie, gdy w końcu udało jej się przekręcić klucz otwierając drzwi.
Spotkanie z Michaelem wytrącilo ją z równowagi, drżała z licznych emocji i uczuć. Nie rozumiała do końca wszystkich emocji, które czuła myśląc o Michaelu w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a które wydawały się zadziwiająco nasilać od kilku poprzednich dni. Nie była pewna, czy to z powodu jego wyznania miłości – teraz już dwukrotnego w ciągu zaledwie paru dni, a może raczej z powodu nagłego pojawienia się Davida Peytona i jego niezwykłych obrazów.
Jeszcze jedna myśl tańczyła gdzieś na obrzeżach jej umysłu, jedna myśl, Której nie chciała uznać, choć wciąż powtarzała się i powracała. Przypomnienie o czymś, o pewnej rocznicy za dwa dni.
Osiem lat bez obietnicy Maxa, bez życia. Zimny kamień, niczym ludzie w Pompejach, patrzący w górę, na zawsze zamrożeni.
Ciągłe tracenie Maxa, powtarzający się moment przed jaskinią. I o ironio, obecność Michaela w jej życiu zawsze przypominała jej o tym.
Liz upuściła klucze na ladę, siadając przy biurku. Dostała 15 e-maili w tym krótkim czasie, gdy była na górze u Michaela, ale była tam tylko jedna wiadomość, ktora przyciągnęła jej wzrok, zaadresowana do "Najbardziej zdeterminowanego agenta".
Urocza Liz,
Nie, nie sądzę, że odpowiedziałem na wszystkie pytania. Przeciwnie, wiem, że tego nie zrobiłem, i przepraszam. Mówiąc "fizycznie zmieniony" miałem na myśli to, że jestem kaleką. Tak naprawdę nie fizyczne uszkodzenie jest takie kłopotliwe – to nic takiego strasznego – ale fakt, że noszę... na twarzy protezę. Więc żeby cię zacytować, pewnie można by powiedzieć że jestem "brzydki, zachwycający i przeciętny" – wszystkie trzy cechy na raz. Musisz zapytać się mojego lustra, by być pewnym. A co do naszych stosunków, wolałbym znać cię teraz w taki właśnie sposób... o ile ci to nie przeszkadza. Dziękuję, Liz.
d.
W gardle Liz pojawiła się twarda gula blokująca tchawicę niemalże całkowicie. Proteza to coś, co zastępuje ramię albo nogę... ale nie twarz. Czy w takim razie David mówił jej, że w ogóle nie ma twarzy?
Wpisała szybko termin "protezy twarzy" w wyszukiwarce internetowej zdecydowana by dowiedzieć się, co to może oznaczać.
Zdecydowana by dowiedzieć się czy jej poetyczny David Peyton, którego dłonie potrafiły stworzyć niewiarygodnie piękne rzeczy, i który sprawiał, że na jej policzki wypływał płomienny rumieniec, który ją... podniecał... – czy mógł włożyć w obrazy o wiele więcej siebie, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać...


Poprzednia część Wersja do druku Następna część