RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część V

Liz napisała jeszcze szybką notatkę do Davida Peytona wyjaśniającą, dlaczego poczeka do jutra z otwarciem ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Potem dodała jeszcze z szatańskim uśmieszkiem Twoje obrazy są zbyt specjalne, by otwierać wszystkie na raz
Liz wiedziała, że to nie było zbyt mądre, jakby flirt, ale mimo wszystko zostawiła to bez zmian.
A on połknął tą uczuciową przynętę...
Panno Parker,
Więc teraz wydziela sobie pani obrazy? Muszę więc zapewnić pani ich stały dopływ, skoro przynoszą pani tyle radości. Cały czas czekam na odpowiedź w sprawie Liz/panno Parker. Myślę, że wolałbym Liz... z całym należytym pani szacunkiem, rzecz jasna.
Twój
David

—Myślę, że wolałbym Liz – szepnęła głośno, wstrzymując oddech gdy spoglądała na świeżo otwarte Przejście w Sen. Dopóki nie otworzy ostatniego obrazu, ten mógłby obejść się bez drugiego uzupełniającego. Samo Przejście w Sen było zaskakujące, i zupełnie inne od pozostałych obrazów Davida, no dobrze, tych, które widziała. Ten był dziwny, bardziej napięty, chociaż było w nim mniej ruchu i uporu a więcej statyczności. Spokój unosił się nad płótnem niczym duch szepczący coś do niej.
Nie wiedzieć czemu, ten obraz przywodził jej na myśl niedzielne popołudnie, kiedy po prostu leżysz do późna w łóżku, czytasz, a kurz tańczy powoli w promieniach słońca.
Kolory nie były aż tak wymowne jak w dwóch poprzednich obrazach. Tutaj było dużo szarości – to chyba była jakaś ściana – ożywionych kilkoma smugami jasnego światła i złocistego pomarańczu. Ten kontrast uderzył ją. Ciemność i światło, fantazja i rzeczywistość. Ten obraz był jakby zaskakującym zestawieniem...
Pod łukami świateł leżał okryty kocem mężczyzna. Wydawało się, że był bez twarzy, pomieszczenie zaś przypominało poniekąd celę więzienną. Wzrok Liz objął znowu całą powierzchnię obrazu.
Szara ściana, światło przebijające się z jednego rogu, mężczyzna leżący na pryczy.
Nagle uświadomiła sobie, że on był w więzieniu. Był otoczony ścianami i miał tylko jedno okno – piękny portal z przelotynym, eterycznym światłem. Przejście w Sen.
Czy chodziło o to, że życie tego mężczyzny było jego więzieniem, a wolność przychodziła jedynie podczas snów? A może jego sny były uwięzione?
Liz musiała się przejść, ten obraz za bardzo ją zakłopotał.
***
Z zainteresowaniem czytała kiedyś o zabytkach sztuki w Pompejach, studiowała to potem pod koniec swojego ostatniego roku. Ale to nie ich sztuka tak są zafascynowała... To chwila, moment uchwycony w czasie, na zawsze skradziony, studium ludzi.
Roześmiane dziecko chwytające dłoń matki, kochankowie spleceni w miłosnym uścisku, całujący się namiętnie przez wieki.
Dwie zdziwione postaci patrzące w niebo, zaskoczenie pojawiło się na ich twarzach, na zawsze zatrzymane przez niespodziewaną lawinę magmy i kamieni.
Czasami ci starożytni pojawiali się na stokach wzgórza we snach Liz, ocienieni świątyniami i ruinami. Postrzępione fragmenty nieba, przyczepione do kolumn i trzepoczące, kochankowie z ulgą zanurzający się w chmurach.
To właśnie przypomniało jej Przejście w Sen. Jej własne nocne freski, stworzone na szarych ścianach jej uśpionego umysłu.
Ale czasami w jej snach pojawiała się noc. Mokre, czarne ulice odbijały światło i ruch na nawierzchni. Miasto. Jak teraz, gdy szła szybko w nocnym świecie Nowego Jorku, otulając się ciaśniej płaszczem. Skręciła w 45 Ulicę i znalazła się w samym sercu Times Square, błyszczącego migoczącymi neonami.
Ciała ludzkie przytulały się do siebie, przemykając obok niej, unikając jej wzroku. I nagle w środku tłumu po drugiej stronie ulicy pojawił się on. Znajome ciemne włosy, tylko nieco dłuższe. Wydawał się być o wiele starszy niż zwykle, jego twarz była pokryta bliznami. Nawet z daleka widziała zarys jego mocnych mięśni, rozpoznała jego skórzaną kurtkę. Max powoli odwrócił się do niej, uśmiechając się nieśmiało, przypominał jej pięknego wojownika który stoczył niewyobrażalną ilość bitew. Zaczęła machać ręką jak szalona, upuszczając swoją aktówkę, jej usta usiłowały uformować jego imię.

—Max! – zawołała głośno; samochody przejeżdżały szybko między nimi, mknący, niekończący się strumień świateł i dźwięków, tłum ludzi przesuwał się między nimi. Max podniósł rękę wskazując na ulicę, ale nie mogła go dokładnie zrozumieć. Na moment opuściła wzrok i spojrzała na mokry nowojorski bruk, mozaikę świateł i ciemności. Gdy podniosła oczy, już go nie było.

—Max! – zawołała głośno, postępując w stronę drugiej strony ulicy, ale tak jak tańczyli tamtej nocy na jej balkonie, gdy obkręcił ją w silnych ramionach jak swoją żonę, zniknął.
Kartki papieru tańczyły na wietrze, przyklejając się do mokrego asfaltu, inne spadały wprost z nieba. Liz opadła na kolana na ulicy, zdeterminowana by odkryć ich znaczenie, tak jak stara się zrozumieć chińskie wróżby.
Samochody zbaczały i omijały ją zaledwie o cale, trąbiąc głośno, gdy po kolei zbierała papiery z ulicy.
Wiatr jednak ciągle je podrywał i unosił ku neonom Times Square’u. Usiłowała je złapać, musiała wiedzieć, jaką przepowiednię jej zostawił.
Nie usłyszała nadjeżdżającej taksówki, nagle została po prostu podrzucona do góry na maskę samochodu i upadła boleśnie na przednią szybę. Czuła przeszywający ból, nie mogła oddychać, nie była wogóle zdolna do poruszenia się.
Małe kartki papieru spływały powoli z nieba i lądowały na jej wyciągniętych, bezwładnych dłoniach. Otwórz Oczy... Tutaj Wkładać Obrazy... Przejście w Sen...
Zagadka rozwiązana, prawda przedstawiona niczym jeden z kolaży Warhola.
Liz jęknęła cicho przerwacając się na łóżku i zerkając na zegarek.
4:34 rano.
"Żadna nowość" pomyślała Liz, czując jak jej serce zaczyna bić jak szalone. Musiała pójść do łazienki, ale irracjonalnie była zbyt przerażona. Zbyt przerażona, by stawić czoło ciemnościom.
Nigdy nie zastanawiała się dokładnie, co tak bardzo przerażało ją w tych ciemnych godzinach nocy. Czy to był Max? Może myślała, że jego bezgraniczny duch kryje się gdzieć w głębi jej mieszkania, tylko czekając, by przeszła obok niego...? Nie, to nie miało sensu. Max kochał ją całym sercem, dlaczegóż więc myśl o jego duchu unoszącym się tak blisko paraliżowała ją strachem...?
Tylko w nocy – upomniała siebie. Tylko wtedy, gdy aksamitne ciemności otulały jej sny, mieszając się z jej pamięcią i wspomnieniami.
Liz zapaliła nocną lampkę, jej wzrok padł na kilka niewielkich zdjęć zatkniętych za lustro. Były tutaj od trzech lat, o czym świadczyły zresztą pozwijane krawędzie.
Sięgnęła po niewielki album ze zdjęciami i zaczęła przewracać kartki.
Był to zresztą prezent urodzinowy od Marii sprzed kilku miesięcy, ze starymi zdjęciami ze szkoły średniej i tymi nowszymi z jej wizyt w Nowym Jorku, kiedy to Maria ciągała ją z jednego wspaniałego przyjęcia na drugie. I w końcu wrzucone kilka niesfornych zdjęć Michaela, który obejmował ją ramieniem i przyciągał ją do siebie zaskakująco blisko podczas otwarcia jego wystawy w jej galerii dwa lata temu. Dlaczego nie zauważyła, jak bardzo to zdjęcie wydawało się być... intymne? Co musiała pomyśleć Maria? – zastanawiała się Liz przeciągając powoli palcem po zdjęciu. Maria dodała te zdjęcia do albumu, tak jakby oczekiwała od Liz, by coś zdeklarowała...
Na pierwszej fotografii Michael patrzył na nią łagodnymi brązowymi oczami pełnymi radości, jego dłoń otaczała jej ramię, tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że ona, Liz Parker, należy do niego. I musiała przyznać, że na tym zdjęciu nie miała nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, oparła głowę na jego ramieniu i na dodatek uśmiechała się... Liz przewróciła stronę i jej wzrok padł na zdjęcie z balu promocyjnego, jej żołądek skręcił się w ósemkę – Max stał za nią, niezręcznie i oficjalnie obejmował ją ramieniem. Wszystko się tak strasznie zmieniło od tamtego czasu... Był taki młody i przystojny, wyglądał tak... niewinnie... co tak dziwnie kontrastowało z tym, co działo się w następnych tygodniach... Jak to możliwe, że mógł aż tak się zmienić i postarzeć w tak krótkim czasie?
Na kolejnej stronie widniało zdjęcie jej i Maxa, siedziała mu na kolanach, jeszcze przed pojawieniem się Tess. Max obejmował ją w talii, a ona opierała się o jego ramiona. Mogła niemalże poczuć zapach jego skórzanej kurtki, tak bliski i delikatny, nawet po tych wszystkich latach.
Liz zamknęła oczy i wciągnęła powietrze, przypominając sobie wszystko.

—Obudź się, Lizzie – wyszeptała jej do ucha Maria kilka tygodni po odlocie Maxa na Antar. – Musisz wstać.
Maria znalazła ją skuloną na łóżku, trzymającą kurczowo jego kurtkę, coś, co wyciągnęła od Isabel tuż po tym, jak zniknął w granolithcie.

—Idź sobie! – zawołała Liz, znowu wtulając twarz w znajomą kurtkę. Cały czas pachniała tak, jak on...
Liz nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtego strasznego dnia przed jaskinią, powiedziała rodzicom, że jest chora i zasłoniła okna. A potem spała. Dzień w dzień, otulona miękką kurtyną snów. Spała... Sen jednak nie przynosił jej ukojenia. Obrazy przenikały się i przemieniały jeden w drugi, Future Max, Tess, Max, ona sama... Ale nigdy żadnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, nie ważne, jak długo wyciągała dłonie – cały czas były pełne pustych obietnic i przyrzeczeń.
Maria ściągnęła z niej kołdrę i niemalże wyrwała jej kurtkę z rąk.

—Przestań! – krzyknęła Liz, ale Maria nie dała się zniechęcić.

—Liz, kocham cię, ale to musi się skończyć – powiedziała siadając na łóżku.

—Co musi się skończyć? – zapytała Liz wciskając twarz w poduszkę.

—To odtwarzanie w kółko jego śmierci, albo co to w ogóle było.

—Max nie jest martwy – zaoponowała Liz podnosząc głowę.

—Nie, Lizzie, nie jest martwy. Odleciał razem z Tess – przypomniała jej łagodnie patrząc uważnie na jej twarz. – Wiesz, z dziewczyną, z którą się przespał i zrobił jej dziecko.
Liz jęknęła cicho i znowu opadła na łóżko.

—Kiedy wychodziłam z jaskini nie przypuszczałam, że on jednak odleci... Nawet się ze mną nie pożegnał – szepnęła do poduszki. – W ogóle nic nie powiedział... Nie wyjaśnił. Żadnego dlaczego...

—Możesz się nigdy nie dowiedzieć dlaczego.

—Kochał mnie bardziej niż ją... tak mi powiedział. Czytałaś jego list...
Maria położyła się obok Liz, otoczyła ją ramionami i zaczęła gładzić po włosach.

—Liz, Max odleciał dwa tygodnie temu. Przez prawie dwa tygodnie nie wyszłaś z pokoju. Musisz nauczyć się jakoś z tym żyć – powiedziała z łagodnym naciskiem.

—Nie mogę.

—Lizzie, Max chciałby, żebyś żyła. Tego jednego jestem pewna – odparła Maria.

—Mario, to tak strasznie boli... To zabija – powiedziała Liz i mimo woli zaczęła płakać. – Najpierw Alex, teraz Max... Ja już nie mogę.
Liz czuła się tak, jakby ktoś zarzucił jej gruby, ciemny koc na głowę, który krępował ruchy i bezgłośnie dusił.

—Wiem, wiem – mruknęła cicho Maria.- Ale ciągle tu jesteś i musisz do nas dołączyć. Już czas, by wstać z łóżka i zacząć znów oddychać, kotku.
***
Błyszczące ostrze noża wysunęło się z łatwością i Liz przecięła opakowanie ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Prześladowało ją to przez całą noc – w snach i fantazjach. Co przyniesie to ostatnie objawienie...?
Liz niemalże biegła przez całą drogę do galerii, nie mogła doczekać się tej chwili. I czuła pewien rodzaj melancholii, wiedziała przecież, że te nieliczne momenty radości skończą się wraz z otwarciem ostatniego obrazu.
Chyba że David Peton mówił poważnie wspominając o "zasypaniu jej obrazami" – była o obietnica, w której coś zmysłowego spowodowało szybsze bicie jej serca. Tak, jakby obrazy były kosztowne niczym futra albo diamenty – albo nieśpieszne pocałunki kochanków w długą, zimową noc.
Liz odsunęła papier, zerkając niecierpliwie i zastanawiając się, co też takiego w tym ostatnim, niemalże miłosnym podarunku ofiaruje jej David Peyton. Papier osunął się ukazując coś, co przypominało kobiecą sypialnię. Rozrzucony stos kocy i kołder, na środku łóżka zaś leżała szczelnie przykryta kobieta. Chmura ciemnych włosów rozsypała się dookoła jej głowy, ale ona leżała z twarzą wtuloną w poduszkę, z niewidoczną twarzą. Tak, jak tamten uwięziony mężczyzna na poprzednim obrazie leżał na pryczy w swojej celi. Tylko że ona była umieszczona w przyjaznym miejscu, a nie otoczona przez zimne, szare ściany z Przejścia w Sen. Jej pokój był pełem kolorów – śliwkowa waza, słoneczna kołdra, jakieś kwiaty przy łóżku. Jednak na ścianach wisiały ramki i ramy – ale żadna nie miała ani jednego zdjęcia czy obrazu. Tak, jakby ta kobieta bez twarzy nie miała wystarczającej ilości wspomnień czy doświadczeń by wypełnić ramy. Tak, jakby ona sama była niczym biała kartka.
Liz wzdrygnęła się odwracając na bok głowę, ponieważ kobieta na łóżku była zadziwiająco podobna do piękności z kruczoczarnymi włosami z obrazu Panna Parker – i na dodatek, w niemalże niedostrzegalny sposób – jej sypialnia była wspomnieniem jej dawnego pokoju nad Crashdown.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część