RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część II

—Słuchaj, Michael – zaczęła gdy tylko wszedł do galerii. – To nie jest śmieszne – podał jej kubek Starbucka i popatrzył jej w oczy. Jego wzrok jak zwykle był pełen melancholii, długie, brązowe włosy były rozczochrane no i powinien wziąć prysznic. “Typowy Michael” pomyślała gdy popatrzył na nią wilkiem.

—To już wiem, mówiłaś to przez telefon. Gdzie to-to jest? – zapytał przechodząc obok niej i rozglądając się dookoła. Zszedł na dół ze strychu, który wynajmował nad galerią, kiedy zadzwoniła po raz drugi... Po otworzeniu paczki.
W milczeniu wskazała na obraz, który wisiał teraz na ścianie galerii. Chciała zobaczyć, jak będzie wyglądał z jakimś tłem, jak będzie się prezentował – tak, jakby mógł wywrzeć na niej jeszcze większe wrażenie. Michael odwrócił się na pięcie, Liz zaś pociągnęła łyk gorącej, parującej kawy.
Michael milczał przez dłuższą chwilą, studiując dokładnie każdy szczegół, opierając się o niewielką ladę. Niemalże wibrujące kolory zachwycały jeszcze bardziej na tle ściany, wydawały się być jeszcze bardziej magiczne i tajemnicze. Nierealne niebo rozciągało się szeroko, przepełnione promieniującymi kolorami przechodzącymi łagodnie z jednego w kolejny. Ruch. To właśnie słowo rozbrzmiewało wciąż w umyśle Liz. Jak jedno z dzieł Turnera, ten obraz emanował energią i ruchem.
Postać anioła wznoszącego się ku niebu, z ramionami wyciągniętymi w bok, otwartymi wobec nieba. Witający swoje przeznaczenie. Ale twarz anioła była ciemna i odcinała się od pięknych, łagodnych kolorów otaczających go. Był całkowicie spowity czernią, jakby uosobienie apotezy.
Po plecach Liz przeleciał zimny dreszcz gdy spoglądała na obraz, czuła wprost jego magnetyczne przyciąganie. Podeszła powoli niego i przesunęła ostrożnie palcami po jego powierzchni. Musiała poczuć pociągnięcia pędzla, ich szorstką fakturę – musiała wejść w obraz, tak, jak robi się to ze snami. I znalazła się w środku, niebo rozciągało się nad nią... opuściła ramiona wzdłuż ciała i patrzyła w górę, lecz zamiast anioła zobaczyła świątynię ze snów, kruszącą się i zniszczoną. Roztrzaskaną.

—Żadnego listu ani notatki? – zapytał Michael podchodząc bliżej do obrazu. Liz została gwałtownie ściągnięta z powrotem na ziemię, mimo woli wzdrygnęła się.

—Hm..? – zawahała się przez chwilę, a potem skłamała. – Nie, nic – nie wiedziała dlaczego nie chciała powiedzieć mu o kartce. – Przypuszczam, że to jakiś artysta szukający rozgłosu.

—Być może – odparł Michael, ciągle nie odrywając wzroku od obrazu. – Boże, to jest mocne uderzenie, co? – zauważyła w jego głosie nutkę zazdrości. Konkurencja.

—Podoba mi się to – szepnęła dotykając delikatnie powierzchni obrazu, czując, jak wprost dźwięczą w środku niej, osnuwają jej duszę swoją nieziemską magią.

—Po prostu umie się podlizać i tyle – ocenił z irytacją Michael.

—Jesteś zazdrosny – roześmiała się Liz patrząc na niego z niejakim zdziwieniem. Jego wzrok przesunął się po niej lekko. Wiedział. Oboje zawsze potrafili to zrobić, od tamtego pamiętnego dnia na wzgórzu jakieś 10 lat temu.
A potem...

—Dlaczego do diabła miałbym być zazdrosny, Liz? – poczuła, jak wypuścił powoli powietrze z płuc. – Moje prace są znane tak, jak chciałem.

—Jasne – uśmiechnęła się pod nosem; nagle jego nastrój wydał jej się wyjątkowo seksowny i czarujący. – Więc to po prostu przyznaj.

—Przyznać co?

—Że ktokolwiek to namalował, jest naprawdę dobry.
Wstrzymawszy oddech, zmrużonymi oczami spoglądał na obraz. Liz obserwowała jego reakcje, sposób, w jaki jego oczy wędrowały po obrazie niczym żywe srebro.

—Ty się na tym lepiej znasz – wzruszył obojętnie ramionami.

—Dlaczego po prostu nie przyznasz tego? – zapytała ze zrezygnowaniem. Boże, doprowadzał ją do szału... kiedy odsunął długie włosy z oczu, miała ochotę go pocałować. Skończyć to idiotyczne sterczenie w miejscu raz na zawsze, i przycisnąć jego usta do swoich w długim i namiętnym pocałunku.
Ale to wymagałoby ruchu, czegoś innego niż trwanie w tym nieruchomym tańcu...

—Kto mógłby zostawić coś takiego na twoim progu, hm? – zapytał obracając się by spojrzeć jej w twarz, i nagle znów była w Roswell, 10 lat wcześniej.
Wielka Kosmiczna Otchłań . Konspiracja. Ktoś zawsze ich ścigał. Niezwykłe czasy gdy wszystkie zagrożenia zniknęły i nagle czas stanął w miejscu. Max zwoływał spotkanie w piwnicy UFO Center, Michael dalej był niecierpliwy, zły i rwący się do czynów, zdecydowany za wszelką cenę dowiedzieć się czegoś więcej o swoim gatunku. Zupełnie nie jak ten, który stał przed nią, ubrany w gruby wełniany sweter i spłowiałe dżinsy, pijący kawę. Artysta z krwi i kości. Nie kosmita ani uprzywilejowany głównodowodzący z całkowicie ustalonym przeznaczeniem. Hm, szczególnie nie to ostatnie...

—Liz...? – zapytał. – Słyszysz mnie? – zdawał się być jakby zaniepokojony, gdy zamrugała oczami usiłując się skupić.
Skinęła głową z zakłopotaniem.

—Nie uważasz, że to trochę dziwne, tak po prostu zostawić... to – wytknął szyderczo obraz. – zupełnie anonimowo na twoim progu? Przecież wszystko może się zdarzyć... Wszystko – popatrzył na nią, dając jej do zrozumienia co tak naprawdę miał na myśli. Mogłoby się dziać coś absolutnie kosmicznego, chociaż cały ten bałagan zostawili za sobą dawno temu.
Zastanowiła się przez chwilę i wróciła myślami do Roswell. Do innego Michaela, do czasów, gdy Max nadal był z nimi... Zamknęła oczy by odegnać wspomnienia... wciąż tak żywe. Zbyt żywe...
Chmury przepływające nad głową, ramiona wyciągnięte wzdłuż ciała, niekończący się, pulsujący ból w szczęce. Załamana. Zziębnięta i pojmana.
Patrzyła na niebo przepełnione dymem, który ciągnął się niczym warkocz komety śmierci...

—Liz – szepnął, jego głos był zaskakująco łagodny. Poczuła jego dużą dłoń na swoim ramieniu, jego ciepły oddech na swoim policzku, gdy otworzyła szeroko oczy. – Przepraszam, ja... nie chciałem, żeby to tak wyszło – powiedział delikatnie. Po latach wspólnej pracy i bycia tylko przyjaciółmi znał ją zbyt dobrze. Po tym, jak oboje starali się żyć bez Maxa.

—Myślę, że to faktycznie dziwne – odparła ignorując łagodne zaniepokojenie w jego głosie; on jednak nie zabrał dłoni z jej ramienia, przeciwnie, przycisnął ją lekko.

—W takim razie – zasugerował lekko. – zrobił to pewnie ktoś pretendujący do bycia artystą, spragniony chwili uwagi ze strony Liz Parker.
“Jak ty” miała ochotę dodać, czując jak niewypowiedziane słowa parzą jej gardło. Zupełnie jak ty, Michaelu Guerinie.
Michael odwrócił się powoli wsuwając rękę pod jej ramię. Stali w milczeniu i patrzyli na obraz.

—Boże, to jest piękne. Sposób, w jaki on używa kolorów jest tak... niesamowicie sugestywny i mocny... – szepnęła niepewnie, zdając sobie sprawę, jaka była jej prawdziwa reakcja. – Poruszył mnie...

—On? – zapytał ostro Michael, natychmiast zauważając jej wahanie. – Skąd wiesz, że to jest facet?
Jakby nieobecna duchem, Liz potarła szczękę zastanawiając się, dlaczego tak jasno czuła to, że artysta był mężczyzną.

—Nie wiem, po prostu... czuję to – wspominanie o tożsamości artysty spowodowało, że po jej skórze przebiegł mały dreszcz, że nagle dotknęła tych części swojego serca, które były od dawna uśpione.
Michael zacieśnił uścisk swojej dłoni dookoła jej ramienia prawie niedostrzegalnie, przyciągając ją lekko do siebie. Ona jednak zignorowała jego rękę przesuwającą się po jej ramieniu... jak zelektryzował jej ciało.

—W takim razie chyba czekamy – zaproponował po chwili. Chwili, w której jej serce biło niespokojnie, gdy czuła, jak bije jego własne w magnetycznej niemalże ciszy panującej między nimi.

—Czekamy – zgodziła się wzdychając ciężko.
***
Michael był pierwszym, który wybiegł do niej tamtego dnia przed jaskinią z inkubatorami, prawie 10 lat temu. Ale ten właśnie moment był na stałe wyryty w jej wspomnieniach. Jeden z rodzaju tych szczegółów, które nabierają znaczenia po fakcie.

—Chyba czekamy – powiedział gdy zatrzymali się przed jaskinią. Świat wydawał się być wyostrzony i zbyt słoneczny, gdy ich oczy powoli odzwyczajały się od ciemnawej przestrzeni granolithu

—Ma mało czasu – przypomniała Isabel. – Coś około dwóch minut.

—Maxwell zrobi to co musi i nie będzie się bawił – zapewnił nieco zuchwale Michael, jego wzrok powędrował niedostrzegalnie w kierunku Liz, chociaż był tak blisko z Marią.
Minuty płynęły powoli, czas odlotu zbliżał się nieubłaganie, ale Max nadal nie pokazywał się w wyjściu.
Potem wszystko zaczęło się zamazywać w jej pamięci, jakby seria sklejonych razem obrazów w pomieszanym kolażu.
Żar, dym i kamienie, poszarpane w pamięci, zmieszane brutalnie razem.
Granolith wystrzelił w powietrze, lawina kamieni zalała zbocze wzgórza gdy odrzuciło ją wraz z innymi w dół kamiennego stoku. Potem gdy chmura dymu opadła a oni leżeli bez tchu na rumowisku, usiłując zebrać siły, to Michael pierwszy zerwał się i popędził na szczyt przerzucając kamienne odłamki próbując odnaleźć Maxa. Maria przytrzymywała ją mocno, nie pozwalając jej pójść za nim. Gdy Max powiedział im, żeby wyszli, żeby dali mu tylko kilka minut w środku jaskini z Tess, nie przypuszczała, że będzie to ostatni raz gdy go widziała. Milczeli, nie wyobrażając sobie, że Max mógłby tak po prostu rozpłynąć się i zniknąć, ale milczenie to pełne było napięcia i miażdzącej wręcz wagi tego, co się przed chwilą stało.
Ale kiedy Michael powoli dołączył do nich, ze zwieszoną głową i twarzą, z której nie można było nic wyczytać, Liz już wiedziała, zanim cokolwiek powiedział. Nie było Maxa. Isabel szalała, ale ona, Liz, była niesamowicie spokojna i świadoma.
Max odleciał razem z Tess. Koniec historii. Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie... nie tak, jak kocham ciebie. Słowa brzmiały tak, jak uderzenia jej serca, uparcie powracały w hipnotycznym rytmie gdy obserwowała Michaela stojącego na porozrywanych skałach.
Popatrzyła w bok na ukrytą jaskinię, przypominającą stare ruiny na rzymskim wzgórzu – i modliła się, żeby jej przeczucie okazało się mylne. Żeby Max wyłonił się z jaskini, wziął ją w ramiona i pocałował.
Nie tak, jak kocham ciebie, nie tak, jak kocham ciebie...
Jej dłoń dotknęła gardła gdy desperacko usiłowała wciągnąć powietrze do płuc, łzy piekły ją w oczy gdy obserwowała, jak Michael schodzi ze skał. Klęczała na zakurzonej ziemi, gdy stanął obok nich, Isabel z płaczem wpadła w jego ramiona. Wzrok Michaela spotkał się ze wzrokiem Liz – oboje milczeli. W jego udręczonych oczach pojawiły się łzy, gdy patrzył w jej oczy, niezdolny do powiedzenia ani słowa.

—Nie ma go – Liz niemalże zmusiła się do wyszeptania tego. To nie było pytanie, raczej stwierdzenie faktu... Michael opuścił na chwile wzrok, gdy Maria przytuliła się do jego boku, a Isabel przylgnęła do niego. Potem powoli znowu podniósł na nią wzrok. Mógł powiedzieć tylko jedno.

—Przykro mi.
I nie przestał nigdy powtarzać tych dwóch słów, przez całe 10 lat. Tych dwoje zawsze było jakby zamrożonych w tamtej chwili, niczym dwie antyczne rzeźby ze snu Liz, niezdolne do wypowiedzenia czegokolwiek, co powinno było paść.
Te słowa jednak zawsze wisiały między nimi, niewypowiedziane choć wciąż obecne.
Przykro mi.
Słowa, których Max nigdy nie wypowiedział przed zamienieniem się w senną chmurę pamięci na tamtym pustynnym wzgórzu.
***
Było po piątej po południu, gdy Liz nadal “wisiała na linii” z Nowym Jorkiem. Powinna pojechać tam w ciągu najbliższych kilku tygodni i była szalenie zaabsorbowana ustalaniem spotkań z nabywcami obrazów i
pośrednikami. Siedziała przy biurku, prowizorycznym miejscu na wpół ukrytym za ladą, i sprawdzała nowe e-maile, które przyszły do niej w ciągu zaledwie paru godzin.
Kilka listów z zapytaniami zalegało jej skrzynkę, jak również żarcik od Marii, w jednej linijce tematu Wciąż żyjesz, chica? Do zobaczenia za dwa tygodnie! I tyle.
Ale nagle dostrzegła nowy email od kogoś nieznanego. DavidPeyton321@newmex.net. Otworzyła skrzynkę w momencie gdy Leon w końcu podszedł do słuchawki. Cały czas trzymała telefon przy uchu i wykorzystała ten moment jego nieobecności by sprawdzić pocztę.

—Liz – jego śmiech był chrapliwym śmiechem palacza. – Mam wspaniałe wieści.

—Świetnie, o co chodzi? – zapytała otwierając e-maila od tajemniczego Davida Peytona.

—Sprzedałem ostatni obraz Guerina. Zgadnij za ile.
Pomyślała przez chwilę, zastanawiając się jaka suma mogłaby aż tak zaskoczyć Leona, zwłaszcza że niełatwo dał się ponosić wyobraźni.

—Nie wiem... Osiem tysięcy? – zaproponowała, ale jej wzrok padł na nowootwartego e-maila. Jedna linijka tekstu “mrugnęła” do niej z ekranu monitora.
Czy to ma przyszłość?

—Dziesięć tysięcy! – roześmiał się Leon z entuzjazmem. – Musisz mi przywieźć jakieś jego nowe obrazy. Myślę, że w końcu się tutaj przebije... No i chcę pogadać o jakiejś dużej, wymagającej imprezie.

—Okey – wymruczała Liz patrząc na ekran komputera.
"Czy to ma przyszłość?"
Co za nieznośny człowiek mógł wysłać takie pytanie?! Poczuła, jak rośnie jej wściekłość i irytacja, poczuła się niesamowicie oburzona, nie ważne, jak bardzo musiał być utalentowany.

—No, Liz, muszę zmykać – zabuczał w słuchawce głos Leona. – Ktoś przyszedł... Pogadamy rano.
Liz szybko wstała od biurka i podeszła do szklanych drzwi galerii. Odwróciła tabliczkę na “zamknięte”, zasunęła zasuwę i popatrzyła na ciemniejący plac. O tej porze roku zmrok tak szybko zapadał, okrywając stary skwer delikatną ciszą i spokojem – nawet z tłumami turystów i ulicznych sprzedawców.
Zerknęła w bok, patrząc gdzieś w ciemność i poczuła dziwny dreszcz przebiegający jej po plecach. Tak, jakby ktoś obserwował ją, patrzył na nią tuż zza szklanych drzwi. Ktoś kto sam był niewidoczny i dobrze ukryty w lodowatym zmroku.
Liz cofnęła się masując powoli kark. Rozejrzała się po ciasnych czterech ścianach galerii, tak, jak często to robiła o tej porze dnia. Obrazy wisiały od podłogi po sufit w ponętnym pokazie, zamierzając oczarować każdego. Niczym słońce nad Nowym Meksykiem, refleksy kolorów rozjaśniały ściany.
To był jej gust, z którego znana była od Santa Fe po sam środek Manhattanu. Liz Parker miała niezwykłe wyczucie kolorów i form. W miejscowej biznesowej gazecie określono ją jako mającą “nieskazitelne zmysły”. Teraz, kiedy dzwoniła do niektórych nabywców żeby przekonać ich do jakiegoś nowego odkrycia, nie wahali się, bo znali poziom jej odkryć.
Podeszła do szklanej wystawowej lady, pełnej o wiele mniejszych błyskotek i rzeźb – czegoś, co jak magnes przyciągało turystów. Jej wzrok powędrował w kierunku aktualnego ustawienia prac w galerii i zaczęła się zastanawiać jak je poprzewieszać. Jednak pomimo jej najlepszych chęci i największych wysiłków, jej oczy powędrowały w kierunku jednego nowego obrazu, który wisiał dokładnie na wprost niej.
Czy to ma przyszłość? Miała odpowiedzieć szczerze? Czy raczej skreślić Davida Peytona jednym ruchem ręki?
Gardziła sztuczkami i taktykami niby-artystów, którzy zawsze natrętnie domagali się uwagi na setki dziwacznych i wymyślnych sposobów. Często zastanawiała się, dlaczego kręcili, motali i meandrowali zamiast powiedzieć wprost o co im chodzi.
Dlatego też nieuchwytny David Peyton zrobił na niej wrażenie, razem ze swoim zwięzłym i jakże treściwym e-mailem, nawet bez jego numeru telefonu. Instynkt radził jej, by zapomniała o uwodzicielskim obrazie, ale jej serce mówiło coś zupełnie przeciwnego, gdy podchodziła do jego pracy przyciągana jakimś niezwykłym magnetyzmem. Przypominał jej o innym obrazie, którego nie mogła sobie jakoś przypomnieć. Sposób, w jaki anioł odrywał się od ziemi i leciał ku niebu... Mocna czerń skontrastowana z żywymi kolorami... no cóż, to akurat kojarzyło jej się z Gauginem. Ale nie anioł... Nie mogła zrozumieć tego niepokoju, jaki w niej budził.
Podeszła do komputera i zaczęła szybko pisać. Poszukujesz przedstawiciela? Poczuła się rozdrażniona i zirytowana, chciała dodać jeszcze coś błahego, w końcu dostawała setki takich pytań w ciągu miesiąca – ale w końcu nic nie dopisała i wysłała e-maila.
Minutę później dostała odpowiedź.
Jestem ciekawy pani opinii, co pani myśli o mojej pracy.
Zaskoczona Liz przesunęła ręką po włosach i niemalże jęknęła.

—Davidzie Peyton, uduszę cię! – krzyknęła siadając gwałtownie na krześle. – Jesteś strasznie nieznośny!
“Czy ten facet uznaje tylko jednolinijkową korespondencję? Dobrze, że jest malarzem a nie pisarzem" pomyślała zdesperowana Liz przewracając oczami. Miała już zamiar wyjść i wrócić do domu, założyła już płaszcz i owinęła szyję szalikiem.
Coś jednak kazało jej jeszcze raz sprawdzić pocztę, chociaż zgasiła już światła w galerii. Teraz żałowała tej decyzji, jej ciekawość wzięła nad nią górę. Słuchaj, nie mam w zwyczaju porozumiewać się w rytmie staccato. Może przyszedłbyś jutro do galerii i porozmawialibyśmy o twojej pracy, którą ja ewentualnie mogłabym reprezentować. Zgoda? W przeciwnym razie lepiej nie marnujmy sobie nawzajem czasu. Nacisnęła “wyślij” i natychmiast wyłączyła komputer. “No” pomyślała z niejaką satysfakcją. “To powinno dać mu do myślenia”. W ciemnościach zadzwonił telefon, tym razem to był Michael.

—Coś nowego? – zapytał, a Liz odniosła wrażenie, że był nieco... zanadto zainteresowany. I to nie dlatego, że obraz był czymś w rodzaju zagrożenia z innej galaktyki.

—Nie – skłamała, po raz drugi tego dnia. – Ani słowa.

—Ciekawe.

—Dam ci znać, okey? – powiedziała kręcąc się na obrotowym krześle i zerkając na drzwi. Była trochę wytrącona z równowagi swoim wcześniejszym wrażeniem, że ktoś ją bacznie obserwował.

—Super. A co robisz dzisiaj wieczorem? – zapytał. – Pomyślałem że zrobię ci kolację.

—Uch... – roześmiała się cicho przeglądając plik listów leżących na ladzie.

—Co? – zawołał z oburzeniem.

—Gotujesz dla mnie tylko wtedy, gdy czegoś chcesz – uśmiechnęła się do siebie. Michael milczał przez dłuższy moment, Liz słyszała, jak zaczął kaszleć, co wprawiło ją w niejakie zakłopotanie. Michael mógł się z nią przepychać słownie, potykać się. Zamiast tego jej słowa spotkały się jedynie z zamyśloną ciszą, dopóki w końcu się nie odezwał.

—Tak, chciałbym po prostu z tobą pogadać – przyznał cicho.

—Zaraz będę.
***
Michael przyjechał ją odwiedzić gdy była na pierwszym roku studiów. Wtedy minęły prawie dwa lata od czasu, gdy Max zniknął razem z granolithem, a Liz cały czas miała cichą nadzieję, że pewnego dnia powróci. Ale jej nadzieja na ich miłość bladła powoli z każdym snem o tamtym dniu na skałach. Z każdym błyskiem brązowych oczu Michaela szukających jej oczu – dwoje ludzi, którzy bezgłośnie szukają siebie nawzajem.
Cały czas w jej podświadomości tkwił pełny obraz zdrady.
Ale o wiele trudniej było przekonać jej serce, że Max Evans zostawił ją na zawsze.
Isabel przeprowadziła się do San Francisco, Maria pojechała do Nowego Jorku, a Liz udała się do prywatnego college’u w Wirginii. Ich grupa rozpadła się i rozsypała jak popiół na wietrze, każde z nich podążało w swoim kierunku. Tylko Michael został w domu, w Roswell, i zaczął malować to, co dyktowało mu serce, nieco szalone w swojej potrzebie autoekspresji. Płótno obrazu było jedynym miejscem, gdzie mógł przelać wszystko, co tkwiło w jego sercu, wszystkie niewypowiedziane słowa, szepty, które mimo wszystko nie mogły wrócić życia jego przyjaźni z Maxem. Pojawiały się jakby złamane, pęknięte obrazy, wizje tego, co się stało z ich przywódcą, ich przeznaczeniem. Z największą miłością jej życia. Ale on nikomu nie pokazywał swoich obrazów, po prostu malował. Przyznał się tylko jej, Liz, tamtego śnieżnego dnia jej pierwszego roku studiów, gdy razem przemierzali korytarze Galerii Narodowej. Gdy leżeli w jej pokoju i rozmawiali do upadłego.
Przyleciał na Lotnisko Dulles, z wojskowym plecakiem przewieszonym przez ramię, z czarnym portfolio w dłoni. Jego włosy zrobiły się zadziwiająco długie i zasłaniały jego twarz gdy przechodził przez bramkę. Przeczesał je palcami, szukając jej wzrokiem i wtedy ich oczy spotkały się.
Niepewny uśmiech pojawił się na jego ustach. Liz doskonale rozumiała jego wahanie, ona sama bała się zobaczyć Michaela samego, bez przyjaciół dookoła i bez hałasu. Bo “bez przyzwoitek” mogli rozmawiać o wspólnym sekrecie, który gnębił ich oboje.
Jedno z nich mogło się poruszyć, zamiast zastygać w bezruchu niczym statuetki, wiecznie oczekujące na to drugie. Nie w miłości, ani nie w przyjaźni... ale w tragedii.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część