RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (13)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część IX

Piękna Liz,

Przez cały ranek zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale wiem, czego pragnie moje serce. Ja również muszę się z tobą spotkać. I nie zrozum mnie źle, ale jest to dla mnie i przerażające i zachwycające... Jutro wieczorem? Mogę zaproponować kolację, albo lampkę wina, albo same obrazy. A może wszystkie trzy rzeczy na raz...

Twój, d.

Liz po raz kolejny czytała e-maila w kompletnej ciszy, nie wierząc własnym oczom. Pomimo własnych nadziei, nie wierzyła, że David mógłby kiedykolwiek wyrazić chęć spotkania się z nią – no, przynajmniej nie tak szybko. Nie z jego nieśmiałą naturą odludka i nie po jego wyznaniu o protezie twarzy... Przez moment zastanowiła się, jak bardzo jego twarz jest zdeformowana, jak ona zareaguje po ujrzeniu go... Miała nadzieję, że może ufać samej sobie, że nie zrani go w jakikolwiek sposób – i jednocześnie miała nadzieję, że uda jej się sprawić, że poczuje się przystojny i uroczy. I żeby rumienił się tak samo jak ona.

Och, Panie Zuchwały,
Słowo “przerażenie” to raczej mój dobry znajomy. Tak samo jak “zachwyt”. Wierz mi, Davidzie, przerabiałam to na wszystkie strony. Proszę, nie rób kolacji... kieliszek wina i możliwość oglądania twoich obrazów zdecydowanie wystarczy jak na jeden wieczór. Ach, no i ty, rzecz jasna!
Godzina? Inne szczegóły?

Liz

***

—Więc idziesz to tego faceta? – mruknął Michael lustrując uważnie nowy wystrój galerii. – Nie masz pojęcia, kim on tak naprawdę jest, ale ty polecisz tam w podskokach jakby to było całkowicie bezpieczne.

Głos Michaela podniósł się od nieukrywanej zazdrości, a Liz nie mogła się powstrzymać od złośliwej myśli, jaką by miał minę, gdyby wiedział, jak bardzo czułe i gorące stawały się e-maile Davida...

Ale uwodzicielskie e-maile były jej sekretem, tak jak nie chciała dzielić się z nikim sposobem, w jaki obrazy Davida pobudzały ją i nawet podbijały jej sny. Niektórzy mężczyźni używaliby diamentów i pereł by uwieść kobietę, jednak jej nieuchwytny David obsypywał ją obrazami. A sposób, w jaki zalecał się do niej swoimi dłońmi, pędzlem i obrazami był miłosnym tańcem przeznaczonym tylko dla nich.

—Tak właśnie zrobisz, nie? – powtórzył Michael, jego głos był szorstki gdy bawił się bandaną na swojej głowie. Często w taki właśnie odgarniał sobie włosy gdy malował i zazwyczaj Liz uważała, że jest to niezwykle sexy. Dzisiaj jednak wydało jej się to zupełnie inne, bardziej jak rodzinny szczegół, który łączył ją z ukochanym przyjacielem, niż coś, co powodowało myśli o uwodzeniu w czasie lunchu.

—Powiedziałeś, że jest bezpieczny – zaoponowała łagodnie, unikając jego wzroku. Michael znał ją zbyt dobrze, i Liz była pewna, że gdyby ich oczy spotkałyby się, on prześwietlił by ją na wylot niczym rentgen, a wszystkie jej sekrety stałyby się całkiem jasne i proste w jego rękach.

—Może – odparł wymijająco, przygryzając wargę gdy otaksował nowy układ obrazów. – Ten wisi krzywo – zauważył podchodząc i poprawiając jeden z niżej wiszących obrazów.

—Przecież go sprawdziłeś – zauważyła Liz rozglądając się dookoła by upewnić się, że są sami w galerii. – Zrobiłeś to, prawda? – zapytała. Jej głos stał się spokojniejszy.

—Nie miałem żadnych wizji, jeśli o to ci chodzi.

—Więc skąd wiesz, że jest niegroźny? – zapytała z irytacją, choć tak naprawdę nie potrzebowała zapewnienia Michaela na coś, co jej serce wiedziało od dawna.

—Czułem to, Liz. Nie wiem... Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiem, że możesz mu zaufać – przyznał cicho. – To znaczy, chciałbym móc skłamać co do tego, ale pajac wydaje mi się w porządku.

—On nie jest pajacem.

—Facet, Pan Tajemnica... wszystko jedno – burknął.

—Więc jak już wiesz, Michael, ufam mu całkowicie – podsumowała rezolutnie. – I spotkam się z nim.

Michael zaskoczył ją prostym skinieniem głowy w milczeniu, poczym odsunął się od niej i skierował w stronę drzwi.

—Jutro wieczorem? – zapytał na koniec, odwracając się do niej na chwilę.

—Tak, Michael. Idę do niego jutro wieczorem – wyjaśniła usiłując zachować spokój. – Niech to w końcu do ciebie dotrze, nieustraszony przywódco.

Chciała, by zabrzmiało to żartobliwie, ale Michael drgnął niespokojnie. Przywodziło to na myśl zbyt wiele z ich wspólnej przeszłości, o roli Maxa. To była jedna z większych ironii dotyczących śmierci Maxa, Michael, który zawsze naciskał na Maxa by uznał swoją pozycję lidera, teraz wytrwale unikał tego tematu. Liz wiedziała, że było to raczej związane z niewiarą Michaela w odejście Maxa niż z niechęcią do przewodnictwa. Rzecz jasna po odlocie Maxa lider nie był już tak potrzebny. Wszystkie groźby i niebezpieczeństwa skierowane przeciwko nim rozwiały się z czasem, choć Michael nigdy nie przestał być szczególnie opiekuńczy w stosunku do niej. I to właśnie zastanawiało ją przez lata.

Michael zignorował jej podpuszczający komentarz, jego głos zaś przybrał zaskakująco łagodny ton.

—Zjedzmy dzisiaj razem kolację – zaproponował cicho. – Chcę cię zabrać do miasta i uczcić coś wraz z tobą.

—Co uczcić? – zapytała Liz, zastanawiając się z goryczą dlaczego akurat dzisiaj a nie jakiegokolwiek innego dnia. No, może też nie jutro, kiedy nastąpi przełom w jej stosunkach z Davidem. Sama myśl o tym powodowała szybsze bicie jej serca. Michael oczywiście nie miałby jednak ochoty świętować czegokolwiek co dotyczyło Davida Peytona.

—No cóż... – Michael uniósł brew zastanawiając się przez chwilę, Liz zaś miała nieodparte wrażenie, że usiłuje na poczekaniu wymyślić powód ich hipotetycznego świętowania. – Niech mnie diabli jeśli wiem. Po prostu chcę cię gdzieś zabrać, ok? – wyrzucił w końcu, a Liz natychmiast zrozumiała, o co mu chodziło – chciał odwrócić jej uwagę od rocznicy śmierci Maxa. Zobaczyła zaniepokojoną minę na jego twarzy i uświadomiła sobie, że on nie chce zostawić jej samej wieczorem i pozwolić pogrążyć się we łzach.

—Brzmi świetnie, Michael – odparła z lekkim uśmiechem. – Dziękuję.

***

Liz czekała w boksie w Canyon Cafe popijając powoli chardonnay’a. Michael jak zwykle się spóźniał, jednak nie denerwowało jej to, przeciwnie niż Marię. Maria zawsze wkurzała się i brała jego spóźnienie zbyt do siebie. Ale Liz znała zbyt wielu artystów i zwyczaje Michaela widziała w innym świetle. A może nawiązywało to do łatwości, z jaką nawzajem się akceptowali podczas ostatniej klasy szkoły średniej. Niestety, trzeba było odejścia Maxa a nawet jego śmierci by w końcu wymazać całe napięcie między nimi. Najmniej przyjemny sposób – pomyślała Liz z kwaśnym uśmiechem, skupiając się na romantycznych walkach między nimi przez te wszystkie lata.

Liz zerknęła do góry i ujrzała Michaela przeciskającego się przez zatłoczony bar, pełen rozbawionej klienteli. Canyon był miejscem spotkań dla wszystkich niemalże lokalnych artystów i pisarzy, w którym ona, Liz, często starała się bywać po pracy. To był dobry sposób by poznać to środowisko i wkręcić się w nie bez bycia nachalnym.

Ona także ciągała Michaela w sam środek centrum kulturalnego o wiele częściej niż on by sobie tego życzył, więc stosowała podstępną metodę kuszenia go zamawianiem ostrych potraw.

—Hej – uśmiechnął się wślizgując się do boksu na miejsce naprzeciwko niej. Jego długie włosy, wciąż lekko wilgotne po prysznicu, były ściągnięte w luźny kucyk pomimo niskiej temperatury na zewnątrz. Wyglądał imponująco i przystojnie, a nawet nieco sexy z jednym wilgotnym kosmykiem opadającym na policzek. Liz instynktownie wyciągnęła rękę i odgarnęła go za ucho, ich oczy spotkały się na moment w kompletnej ciszy.

—Zapomniałeś o jednym – uśmiechnęła się lekko opuszczając dłoń. Michael odgarnął włosy do tyłu a jego policzki zalała fala różu.

—Dzięki – mruknął nieśmiale, wpatrując się w swoje menu. Całe ich wcześniejsze napięcie ulotniło się gdzieś i Liz była mu wdzięczna, że zabrał ją na kolację. Zdawał sobie sprawę, że tego dnia mijało osiem lat od definitywnego odejścia Maxa.

Chociaż nie wspomniał o tym ani słowem przez cały dzień, zabierając ją gdzieś na wieczór usiłował odciągnąć ją od smutnych wspomnień.

Najpierw poszła do domu by się przebrać i gdy zalogowała się w poczcie internetowej, zobaczyła dwie czekające na nią notki od Davida. Ale zanim zdążyła je otworzyć, zadzwoniła jej matka, a kiedy w końcu skończyła rozmowę – zrobiło się nagle strasznie późno. Teraz więc cały czas myślała o dwóch nieprzeczytanych mailach, rozpraszając ją mimo jak najlepszych chęci. Za każdym razem, gdy o nich pomyślała, jej puls gwałtownie przyśpieszał, a na twarzy pojawiały się mimowolne rumieńce.

Michael zaś chyba zauważył, że jest nieobecna duchem, gdy dość często rzucał na nią okiem w ciszy pełnej ciekawości.

—Słuchaj, Liz – zaczął niepewnie, oblizując nerwowo wargi i zerkając w dół na menu. – Chciałbym coś powiedzieć zanim połowa Santa Fe zlezie się do naszego stolika.

—Okay – zachęciła go lekko, zastanawiając się dlaczego nagle wydawał się być zmieszany. – Jasne.

—Popełniłem błąd naciskając na ciebie, Liz – powiedział odwracając wzrok.
– To znaczy, wiem, co czuję do ciebie, ale to nie jest odpowiedni czas, by nalegać i tego... nie chcę, żebyś myślała, że... – zawahał się przez chwilę, jego głos był pełen emocji. – To nie to, że nie brakuje mi Maxa, albo że już go nie kocham... albo coś w tym stylu.

Jej serce ścisnęło się boleśnie, zwłaszcza gdy dostrzegła smutek w jego brązowych oczach.

—Michael, ja nigdy... nie mogłabym tak pomyśleć. Boże, przecież wiesz, że tak nie myślę! – wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń. Michael przez chwilę chciał cofnąć rękę, ale potem Zamknął jej dłoń w swojej.

—Po prostu musiałem to powiedzieć.

Liz skinęła głową i uścisnęła lekko jego rękę. A potem, z jakiegoś powodu, nie wypuściła jej tylko dalej ją trzymała. To, co czuła, to nie było pożądanie ani jakaś elektryczność przeskakująca między nimi, tylko pocieszenie jej najlepszego przyjaciela. I w jakiś sposób wiedziała, że Michael odbiera to tak samo.

Zamknął menu i spojrzał na nią do góry.

—Wszystko w porządku, Liz? – zapytał poważnie. – Naprawdę w porządku?

Liz pomyślała, że przy tym prostym pytaniu mogłaby się rozpłakać, z zaniepokojenia w jego oczach i uczucia, jakim ją otaczał. Odetchnęła głęboko i skinęła głową.

—Martwię się o ciebie – ciągnął łagodnie, Liz zaś pociągnęła łyk swojego wina. – Maria również.

—Maria? – powtórzyła zaskoczona Liz.

—Tak, napisała do mnie e-maila –wyjaśnił przeciągając palcami po porysowanym drewnianym blacie stołu. – Powiedziała, że nie oddzwaniasz do niej w sprawie tej wycieczki w przyszłym tygodniu i nie odpowiadasz na maile.

—Och, po prostu boję się jechać, to wszystko. Miałam zamiar do niej zadzwonić.

—Ale to nie jest do ciebie podobne – zaoponował Michael rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wolnej kelnerki. – Nowy Jork zawsze cię pasjonował.

—Nie w tym razem.

—Bo masz depresję – zauważył.

Liz pomyślała nad tym chwilę i uświadomiła sobie, że miał więcej racji niż chciała przyznać. Jedynie obrazy Davida Peytona ją ostatnio pobudzały. Być może właśnie dlatego tak wiele dla niej znaczyły.

Może właśnie dlatego David jest dla niej taki ważny.

Skinęła powoli głową popijając wino i usiłując jakoś uspokoić swoje myśli.

—Byłabym o niebo bardziej podniecona tym wyjazdem gdybyś pojechał ze mną – powiedziała żeby go nieco podrażnić. – Moglibyśmy pójść do Metropolitan Museum i próżnować przez cały weekend.

—Pojechałbym z tobą, gdyby to było tylko... bycie z tobą – Michael wzruszył ramionami. – To znaczy o ile nie było by tam całej tej paczki sztywniaków.

—Naprawdę byś pojechał? – zapytała zaskoczona, czując przypływ nadziei.

—Jasne, że tak.

Oczy Liz powiększyły się z ekscytacją. Myśl o wspólnej wyprawie do Nowego Jorku przywodziła ich wszystkie wesołe chwile i nagle uciążliwa podróż zmieniła się w pasjonującą wycieczkę.

—No to pojedź! – zawołała niemalże i zaczęła błyskawicznie układać plan. – Jest świetna wystawa w National Museum, moglibyśmy zjeść lunch w Tawernie na Green Poincie...

Wzrok Michaela złagodniał, a Liz momentalnie poczuła wdzięczność, że znów był jej najlepszym przyjacielem i że wyraz jego oczu nie był wyrazem pożądania czy głodu, co ostatnio dość często zauważała. Wdzięczna, że właśnie tego wieczora idealna równowaga ich przyjaźni została przywrócona.

—Cannoli – zaśmiał się cicho. – Zrobimy wszystko co zechcesz, o ile dostanę moje cannoli z tamtego miejsca na Siódmej.

—No cóż, zawsze to niejaka poprawa od cygar z tamtego drugiego miejsca na Siódmej – powiedziała zaczepnie Liz, robiąc niezadowoloną minę.

—Dobrze, Mario, nie pleć bzdur o moich Cohibasach – parsknął Michael – Palę je tylko dwa razy do roku!

—Maria! – wykrzyknęła nagle Liz klasząc radośnie. – Ucieszy się tak samo jak ja z twojego przyjazdu!
“Jak mogłam nie pomyśleć o Marii” zastanowiła się Liz. Ale oczy Michaela niespodziewanie pociemniały.

—Zachowajmy to... dla nas, okay? – zapytał cicho. – To znaczy, wiem, że się z nią zobaczysz, ale nie mów jej, że też przyjechałem.

—Nie chcesz jej zobaczyć? – zapytała Liz, zaskoczona że pomimo ich ciężkiego związku on nawet nie będzie chciał się z nią spotkać.

Michael potrząsnął w milczeniu głową.

—Michael, co się stało ostatnim razem? – zapytała wracając myślą do ostatniej wizyty Marii sprzed dwóch lat, kiedy przyleciała na otwarcie jego wystawy w jej galerii.

—Liz, proszę... to długa historia.

—Nigdy mi o tym nie mówiłeś, ona też nie chciała.

—No to akurat niespodzianka – zauważył ironicznie. – Maria siedzi cicho z niekończącym się niezadowoleniem z mojej osoby!

—Maria cię kocha, Michael –powiedziała cicho, czując się nieco dziwnie, jak zawsze gdy rozmawiali o jego związku z Marią.

—Kocha mnie, ale nie może mnie znieść. Świetne połączenie.

—Myślę, że mylisz się, Michael. Zawsze o ciebie pyta – zaoponowała Liz. – Z nikim się tak nie zaangażowała jak z tobą, Michael. Przez te wszystkie lata.

—Kocham Marię i to się nigdy nie zmieni. Ale ona nigdy nie zaakceptuje mnie takim, jakim jestem... Wiem to od lat.

—Nie kupuję tego.

—Chce mnie w Nowym Jorku, chce, żebym grał w tą samą grę co ona. A mnie się to nie podoba, Liz. Wiesz o tym... zawsze wiedziałaś – powiedział pociągając bez przekonania swój kucyk. – Mój błąd polegał na tym że próbowałem być z nią po college’u. Powinienem dać sobie spokój z nią na zawsze po szkole średniej.

Dłonie Liz zwilgotniały; nigdy nie wkraczali na niebezpieczne terytorium, obszar który oboje w milczeniu zgodzili się nigdy nie poruszać. Coś ostrzegało ją, że granica jest coraz bliżej.

Ale wtedy pojawiła się kelnerka i moment przepadł. Niewypowiedziane rzeczy znowu tkwiły w niemym królestwie, a Liz oddychała z niejaką ulgą.

***

—Dzięki za kolację – powiedziała Liz stąpając ostrożnie po ośnieżonym chodniku, śnieg, który zdążył już się roztopić, znowu tężał, tworząc zdradziecki lodowy blask gdy tylko zaszło słońce.

—Nie ma sprawy – Michael wziął ją pod ramię i prowadził ją poprzez śliskie miejsca. – Podobało mi się. Poza tym usiłowałaś uwieść mnie na tą podróż w przyszłym tygodniu.

Liz popatrzyła na niego spod rzęs.

—Uwieść cię? – zapytała niewinnie, czując jak jej serce przyśpiesza, gdy Michael patrzył na nią w dół z niespodziewaną i zupełnie jasną pasją.

—Dokładnie. Uwodzenie, czyste i proste, Parker.

—Tak, jasne – roześmiała się wysuwając się przed niego i potrząsając włosami. – Chciałbyś, Guerin.

—Mówię to, co widzę, Liz.

Zerknęła znowu na niego, zastanawiając się nad poziomem wesołej riposty, ale w tym jednym momencie poślizgnęła na czarnym lodzie i poczuła, jak ziemia usuwa się spod jej stóp. Upadła bardzo twardo, zjeżdżając z krawędzi chodnika i niemalże lądując na ruchliwej Canyon Road.

—Liz! – zawołał Michael rzucając się za nią złapać ją za ramię, Liz jednak ześlizgnęła się z chodnika, zatrzymała się leżąc na boku, jej stopy zaś znalazły się niemalże na środku ulicy.

—Boże! – jęknęła, w ostatniej chwili podciągając nogi przed przejeżdżającym samochodem, który ochlapał jej twarz mokrą, śniegową breją.

—W porządku? – zapytał Michael klękając szybko obok niej na zamarzniętym gruncie. – Wystraszyłaś mnie na śmierć!

Liz wytarła śnieg z twarzy gdy Michael złapał ją za ramiona i odwrócił do siebie.

—Liz, wszystko w porządku? – ponowił pytanie, tym razem niesamowicie łagodnie. Przez chwilę bała się, że się rozpłacze, ale potem nagle, zanim Liz zdążyła pomyśleć o tym czy zanalizować, pocałował ją.

Klęczał obok niej, trzymając ją w ramionach i przyciskając swoje wargi do jej. Znajome ciepło pojawiło się natychmiast gdy ich wargi rozdzieliły się; jego język wsunął się do jej ust.

To nie był ludzki pocałunek, raczej kosmiczny, i wszystkie dodatkowe wrażenia były całkiem niezwykłe. Jednak nie zupełnie tak, jak wtedy gdy to Max ją całował – uświadomiła sobie po chwili, gdy przez jej mózg zaczęły przepływać obrazy. Tym razem obrazy nakładały się dziwnie i niezgrabnie jeden na drugi niczym przy składaniu filmu, i żaden z nich nie był o niej. Żaden nie był romantyczny, erotyczny czy tak piękny, że to aż bolało, jak z Maxem. Nie było żadnych ulotnych, magicznych spojrzeń z jednej chwili.

Był tylko Max. Każda wizja ich dwojga w tym skradzionym momencie intymności przedstawiała Maxa Evansa. Jej miłość, ich ukochanego przyjaciela, ich przywódcę. Jej przeznaczenie.

Znaczyło to tylko jedno – że ten moment wcale nie należał do nich, tylko do kogoś innego, kogo nieobecność była niemalże namacalna, chociaż ich usta były do siebie przyciśnięte.

Liz pierwsza przerwała pocałunek, wytarła usta wierzchem dłoni i odsunęła się szybko od Michaela.

—Boże – nie mogła nic więcej pomyśleć ani powiedzieć, jej umysł był niepewny i ciężko myślący. – Boże, Michael – szepnęła znowu, odsuwając się ciągle od niego tak, jakby sam jego dotyk parzył. Michael patrzył na nią, a w jego brązowych oczach pojawił się niewysłowiony smutek, gdy pozwolił jej się odsuwać.

—Przepraszam – powiedział tylko, poczym siedzieli oboje na ziemi, patrząc na siebie bez słowa.

—Nie... nie przepraszaj – wyjąkała Liz po długiej i niezręcznej ciszy.

—Liz, proszę – powiedział po prostu, potrząsając głową i wstając z kolan. – Odprowadzę cię do domu.

Wyciągnął do niej ciepłą dłoń, a Liz siedziała przez chwilę i patrzyła na niego; miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie rozpaczliwym płaczem. Jakim cudem coś, o czym marzyła tyle razy mogło wypaść tak... płasko?

Ale najgorsze było to, jak bardzo winna i nielojalna czuła się w stosunku do Maxa, tak jakby bezmyślnie zdradzili go w rocznicę jego śmierci. Dwoje ludzi, którzy kochali go najbardziej na świecie. A potem poczuła kolejne wyrzuty sumienia, które zaskoczyły ją o wiele bardziej, gdy pomyślała o parze pięknych dłoni. Jedna perfekcyjna, druga lekko złamana.

Zastanowiła się, jakim cudem David Peyton zagościł w jej sercu – i to w dodatku tak szybko.

***

Michael klęczał przed jej kominkiem i szturchał pogrzebaczem palące się szczapy.

—Powinno się już palić – powiedział; jego głos brzmiał dziwnie oficjalnie. Od chwili gdy całowali się na środku Canyon Road przybrał ten zdystansowany ton w stosunku do niej, a brzuch Liz skręcał się nerwowo.
Nie mogła pozwolić, by sprawy między nimi jeszcze bardziej się pogorszyły, nie teraz – zwłaszcza nie teraz, kiedy zrobili takie postępy podczas kolacji.

—Michael, słuchaj, proszę, nie bądź...

—Co, Liz? – rzucił odwracając się do niej twarzą. – Zakłopotany?

—Nie to chciałam powiedzieć – pokręciła przecząco głową.

—Nie musiałaś.

Liz nagle poczuła się niesamowicie zmęczona i jedyne, czego w tej chwili pragnęła to pójść spać na zawsze.

—Michael, chodzi o to, że to akurat dzisiejszy wieczór...

—Nie, Liz! – krzyknął niespodziewanie. – Nie rozumiesz? To po prostu ja.

—Nie do końca i wiesz o tym.

Michael ruszył w jej kierunku i zatrzymał się przed sofą na której siedziała z podwiniętymi nogami.

—Nie, Liz, masz rację – przyznał w końcu cicho odwracając się by spojrzeć jej w twarz. – Nie zawsze tak było między nami.

Liz poczuła, jak jej gardło znowu zaciska się boleśnie. Znowu byli w tym samym punkcie, w niebezpiecznym tańcu coraz bliżej tego królestwa, do którego nigdy nie chciała wejść z nim. I nie miała wątpliwości, że Michael znowu będzie ją o to gnębił.

—Chciałaś być ze mną po college’u – szepnął cicho. – A ja to schrzaniłem.

Powietrze między nimi stało się jakby naelektryzowane, Liz zaś poczuła, jak uderzenia jej serca stają się coraz szybsze.

—Nie... – zaczęła chcąc go jakoś pocieszyć. – Nie zupełnie.

—Schrzaniłem to, wiem, bo tamtej nocy, kiedy wróciłaś do domu z Wirginii, widziałem coś w twoich oczach – ciągnął dalej siadając na podłodze. Siedział do niej plecami i przeczesywał nerwowo włosy palcami.

Liz ześlizgnęła się z sofy i usiadła obok niego; musiała zobaczyć jego twarz.

—Co zobaczyłeś? – Liz była pewna, że wie, dokąd zmierza ta rozmowa, ale jego wyznanie zaskoczyło ją.

—Patrzyłaś na mnie tak, jak kiedyś patrzyłaś na Maxa – odparł niewyraźnie. – I to mnie cholernie przeraziło –

Liz zamknęła oczy, czując ostry ból zaciskający swoje zimne dłonie dookoła jej serca. – Boże, byłem wtedy dla ciebie strasznym dupkiem – odetchnął, a Liz gwałtownie otworzyła oczy. – Ale kiedy zobaczyłem to spojrzenie, wiedziałem, co to znaczy – ciągnął dalej. – Że mogłabyś mnie kochać, że mógłbym być... do diabła. Nie tym, czym był on, nigdy, ale ty po prostu byłaś taka otwarta i gotowa.

—Kocham cię, Michael – powiedziała te słowa zanim o tym pomyślała. Jej twarz zarumieniła się boleśnie gdy jego brązowe oczy powiększyły się nieco z zaskoczeniem, a potem zabłysły emocjami.

—Liz...

—Kochałam cię wtedy, Michael. Tak bardzo. Myślę, że kochałam cię od tamtego dnia, kiedy przyjechałeś do mnie do Wirginii i wysiadłeś z samolotu.

—Na przyjęciu wydawało się, że chcesz bym był Maxem. Ale ja tego nie chciałem.

—Chyba tak było – zgodziła się cicho, chociaż do tej pory raczej się nad tym nie zastanawiała.

—Nigdy nie będę Maxem – westchnął Michael. – Nigdy nawet nie będę do niego podobny. Mogę być tylko sobą... i Maria nie może tego znieść – odwrócił się do niej; wydawał się być niesamowicie zagubiony. – Ale to zawsze wyglądało tak, jakbyś mnie zdobyła, wiesz?

—Bo cię zdobyłam. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.

—I to jest właśnie to, Liz. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Bardzo najlepszymi przyjaciółmi, ale ja chcę więcej... a ty wciąż chcesz, żebym był Maxem. Czułem to, gdy się całowaliśmy.

—Nie, Michael. Nie masz racji... To nie to, że chcę, żebyś był nim. Chodzi o to, że ja ciągle chcę jego.

—Tak, to jest to samo, Liz. To samo, do diabła. A ja zawsze będę mógł być tylko sobą – westchnął cicho, patrząc przez nią na błyskające, strzelające w górę płomienie. Kiedy w końcu odezwał się, jego słowa były tak ciche, że Liz z trudem je dosłyszała. – Przysiągłbym, że bardziej ci zależy na Davidzie Peytonie niż kiedykolwiek na mnie.

Liz chciała odruchowo zaprotestować i wszystko mu wyjaśnić, jednak coś w głębi jej serca mówiło jej, że Michael ma całkowitą rację.

Liz przez chwilę wpatrywała się w płomienie a jej myśli uleciały w kierunku Davida, do sposobu, w jaki udało mu się ją obudzić. Tak, jak potrafił to zrobić tylko Max Evans. Zastanowiła się, czy ma tyle siły, by powiedzieć Michaelowi to, co powinien wiedzieć o ich wcześniejszym pocałunku, choć wiedziała, że tak naprawdę nie ma wyboru.

—Michael, kiedy się całowaliśmy miałam wizje – szepnęła wstrzymując dech.

—Tak? – zapytał unosząc z ciekawością brwi. Liz skinęła głową i oddychała z trudem patrząc na jego ciemne oczy. Jej najlepszy przyjaciel, człowiek, którego potrzebowała najbardziej na świecie. Jej oparcie. Wzięła głęboki oddech i położyła dłoń na jego kolanie.

—Widziałam Maxa – powiedziała po prostu.

—O cholera.

—Po prostu mnóstwo wizji Maxa. On jest nie tylko moim problemem, jak widać, Michael. To również twój problem. Trzymasz się go równie mocno jak ja.

Michael przeczesał włosy palcami i unikał jej wzroku. Podciągnął kolana pod klatkę piersiową i nagle wydał się być niesamowicie słaby.

—Oczywiście, że tak – powiedział w końcu, jego głos trząsł się od emocji. – Nie mogę przestać tak jak ty nie możesz. Bo wtedy naprawdę będzie martwy.

I wraz z tymi słowami Michael zaczął płakać, łzy spływały cicho po jego twarzy. Serce Liz ścisnęło się boleśnie gdy próbowała go przytulić, ale on odsunął się od niej, wcisnął twarz we własne dłonie, ale Liz nie zamierzała się tak łatwo poddać. Przysunęła się do niego i wzięła go w ramiona i przytuliła do siebie mocno, gładziła go po włosach tak jak on to robił wiele razy, próbując sprawić, że poczuje nieco ulgi i miłości, gdy jego gorące łzy wsiąkały w jej bluzkę.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część