RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (11)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część VII b

***
Liz nie odpowiedziała na ostatni e-mail Davida; nie była pewna, jak powinna odpisać. Za każdym razem gdy siadała do pisania, słowa wydawały się być zbyt suche i płaskie. Wciąż nie była pewna, co oznaczała "proteza twarzy", chociaż pewna myśl wciąż chodziła jej po głowie.
Pewna strona internetowa zamieściła dziwne ogłoszenie, przyrzekające "Całkiem Nowe Życie... Witamy w Świecie Pełnych Protez Twarzy". Całkiem nowe życie. Liz wstrząsnęła się mimowolnie czytając ironiczny slogan. Obrazy na ekranie ukazywały wszystko oprócz optymizmu, gdy patrzyła na szeregi czegoś, co można było opisać jedynie jako niemalże beztwarzowe maski.
Liz objęła się ramionami, po jej plecach znowu przeleciał dreszcz; zastanawiała się, co ma powiedzieć Davidowi. Jeszcze nie otworzyła jego prezentu, niczym wyjątkowy skarb zachowała go na nieco później, chociaż parzył ją niczym tlący się ogień. Zaczęła powoli układać list, taki, który jako jedyny brzmiał dobrze w jej sercu, w jedyny sposób, by odpowiedzieć na jego dobrowolne wyznanie.
Rozpędzony* Davidzie,
Zaskoczyłeś mnie kolejnym obrazem. Widzisz, twoje dzieła stały się dla mnie bardziej cenne niż podarunki Godivy, więc czekam z otwarciem tego. Jeszcze najwyżej kilka godzin.
A co do twojego wczorajszego wieczornego maila, wygląda na to, że jesteś bardzo tajemniczy. Jeśli zamierzałeś uśmierzyć moje rosnące zainteresowanie, to obawiam się, że jedynie podsyciłeś płomienie.
Liz (która się teraz rumieni)
Wiedziała, że zaczyna wpadać we flirtujący ton, ale nie mogła się powstrzymać. Musiała napisać coś nęcącego, co sprawiłoby, żeby tęsknił i żeby czuł takie samo pożądanie jak ona w ciągu ostatnich dni. Być może jego twarz była straszliwie zdeformowana, ona jednak była niemalże pewna, że była również piękna – być może dzięki swojej przyciągającej unikalności.
Dzwonek zadźwięczał przy drzwiach i Liz zerknęła do góry, jej twarz zaczerwieniła sięmomentalnie z nieznanych powodów. Być może dlatego, że czuła się odkryta w tych cyber-zalotach. Jej policzki tylko zarumieniły się jescze bardziej gdy Michael wkroczył do galerii z dwoma kubkami kawy ze Starbucka w dłoniach i małą brązową torebką między palcami.

—Hej! – zawołała wiedząc, że jej głos brzmiał bardzo pogodnie. Michael uśmiechnął się nieco, odrzucając włosy z oczu.

—Podarunek pokoju – mruknął, w jego oczach widniała absolutna szczerość, gdy rzucił torebkę na ladę.

—Dlaczego mam wrażenie, że to lekko przypieczony placuszek jęczmienny z borówkami? – roześmiała się podnosząc torebkę. Michael opuścił wzrok, a ona mogła by przysiąc, że Był dziwnie nieśmiały, gdy zerknęła teatralnie do środka torebki. – Ummmm...

—Po prostu sprzedaj moje prace w Nowym Jorku w przyszłym tygodniu – wyjaśnił niewyraźnie, pomimo całego wstępu w jego głosie wyczuła ślad goryczy. Liz poczuła bolesne ukłucie w sercu.

—Oczywiście, że to zrobię – odparła łagodnie. – Zawsze to robię – odsunął się od niej, odwrócił plecami i siorbnął kawę.
Liz podążyła za nim tam, gdzie stał, dokładnie na wprost obrazów Davida, które powiesiła na ścianie; przez chwilę zauważyła jego zakłopotanie gdy rozejrzał się po galerii. Przewiesiła trzy jego główne obrazy by zaprezentować prace Davida, więc dotknęła lekko jego ramienia by wszystko wyjaśnić.

—Przesunęłam twoje w stronę okna... tam się lepiej prezentują. – skinął głową nie patrząc na nią.

—Wszystko jedno, Liz – odparł zimno. – Ufam ci.
Coś w tych słowach wydało jej się być niebezpieczne, dalekie od tego, że przewuesiła jego obrazy w galerii.

—Ale wciąż jesteś na mnie wściekły – powiedziała cicho przygryzając wargę.

—Nie... Nie jestem – odparł dalekim głosem, pocierając policzek gdy patrzył na obrazy. – Jakieś inne prace potwora?

—On nie jest potworem – zaprotestowała gwałtownie, czując się o wiele bardziej odpowiedzialna od kiedy David powiedział o protezie.

—Nie, nie sądzę, żeby nim był – odparł Michael, a Liz była zaskoczona tym, że ton jego głosu złagodniał. – Jego prace są naprawdę... pełne energii, prawda?

—Co skłoniło cię do zmiany zdania, Michael? – zapytała poważnie, czując jak znajome pokrewieństwo między nimi powraca do życia. Zawsze było im najlepiej w ten sposób, po prostu rozmawiając o sztuce.
Zamyślony Michael przeczesał włosy palcami, jego oczy przesuwały sie z obrazu na obraz. W końcu odetchnął głęboko patrząc na nienazwany obraz ostrego krajobrazu. Obraz panny Parker.

—Grota z inkubatorami – powiedział spokojnie. – Grota z inkubatorami, tylko jakoś dziwnie zniekształcona.

—Słucham? -zawołała patrząc na obraz szeroko otwartymi oczami. Ciemnowłosa kobieta nadal się obracała, patrząc na teren za nią, wibrujące kolory nadal przecinały egzotyczne niebo. Jakim cudem Michael widział tutaj jaskinię...?

—O czym teraz myślisz? – rzucił, zakładając ramiona na piersi patrząc na nią z pewną niecierpliwością.
Potrząsnęła głową, patrząc z niedowierzaniem, ponieważ teraz, gdy o tym myślała, scena mgliście przypominała jej o skałach przy jaskini z inkubatorami. Ale nie przyznała się do tego Michaelowi.

—Może to jest Afganistan albo coś takiego – mruknęła patrząc na kobietę, która przypominała jakiegoś uchodźcę ze stron National Geographic.
Milczeli przez chwilę po prostu stojąc tam razem i Liz czuła, że Michael ma jej jeszcze coś do powiedzenia. Ale jeśli nauczyła się czegoś przez lata ich przyjaźni to tego, że nie mogła naciskać.

—Śledziłem go – wyznał cicho Michael.

—Kogo? – zapytała Liz; naprawdę nie miała pomysłu, o kim on mówił.

—Davida Peytona – westchnął, jego brwi uniosły się w poczuciu winy. – Dostałem jego adres od faceta z FedExu i śledziłem go poprzedniej nocy.

—Co?! – jęknęła Liz. Jej ręce zaczęły się trząść, jej usta otworzyły się i zamknęły w niedowiedzaniu. – Ty co robiłeś?!

—Słyszałaś – odparł Michael pociągając duży łyk kawy. – Zrobiłem to by cię chronić.

—Boże, mam ochotę cię normalnie zamordować! – krzyknęła z irytacją. – To znaczy, chyba jestem już dorosła, prawda?

—On jest nieszkodliwy – Michael uśmiewchnął się do niej lekko, napawając się swoją nowiną. Liz mogłaby przysiąc, że jego klatka piersiowa nadymała się coraz bardziej, tak jakby był dumny z przyznania, że David jest godny jej zaufania.

—Tak jakbym potrzebowała tego, żebyś to powiedział – złość aż się w niej gotowała, odsuwając się od niego.

—Nie jesteś zadowolona, że się tego dowiedziałaś?

—Ja z tobą oszaleję, Guerin.

—Chodzi o kuli – oznajmił, znowu wydając się niesamowicie zadowolony z siebie tak, jakby uczciwie zwyciężył Davida Peytona zanim wyścig romantyzmu w ogóle się zaczął.

—Tak, i wiesz co? – rzuciła Liz opadając na krzesło. – Ja już o tym wiem – natychmiast pożałowała tego, co powiedziała, oczy Michaela pociemniały z niezadowoleniem. – To znaczy powiedział mi o tym – wyjąkała niezgrabnie. Zastanawiała się jednak, czy Michael widział jego twarz.

—Jak on wygląda? – zapytała cicho szybko opuszczając wzrok, by nie nógł zobaczyć rumieńców na jej policzkach.

—Nie widziałem zbyt dużo – wyjaśnił Michael. – Młody chyba... długie ciemne włosy.

—Długie? – zapytała zaskoczona, w jej wyobraźni pojawił się obraz niczym z romantycznej noweli. – Jak długie?

—Mniej więcej jak moje... chyba – odparł Michael przeczesując włosy palcami.

—I to wszystko? – zapytała Liz. – Po prostu go śledziłeś, tak?

—Musiałem się upewnić, że on jest w porządku – tym razem Michael wydawał się być naprawdę zawstydzony, gdy odsunął się od niej. – Musiałem być pewny, że ty jesteś bezpieczna.

—Wiesz, gdzie on mieszka – to było stwierdzenie, nie pytanie. Michael skinął głową.

—Poszedł na spacer gdy zrobiło się ciemno. Chodzi tak wolno, że to doprawdy nie było trudne.
Liz zamknęła oczy masując sobie skronie. Nagle zaczęła ją strasznie boleć głowa.

—Kosmiczna mafia znowu wyciąga macki. Przypomnij mi, żebym zadzwoniła do Isabel z wyrazami współczucia.

—On jest tylko malarzem, Liz. Jest w porządku.

—Cieszę się, że go zaakceptowałeś, tato. Inaczej przecież mogłabym być w rzeczywistym niebezpieczeństwie – rzuciła gorzko. – Mógł mnie przecież pobić swoją kulą albo coś w tym stylu.

—Do jasnej cholery, Liz! -krzyknął Michael waląc pięścią w szkaną ladę. – Czy mogłabyć ochłonąć?! Zapomniałaś już o czasach, gdy nasi wrogowie chcieli cię martwej?! Ty jedna powinnaś wierzyć w takie niebezpieczeństwa, w końcu to ty przekonywałaś, że Max był przez nich zamordowany!
Cisza pełna elektryczności zapanowała w galerii, gdy Liz patrzyła tylko na Michaela w milczeniu, czując jak łzy napływają jej do oczu. Nigdy wcześniej w jej obecności nie wspomniał o śmierci Maxa bez ogródek i tak jasno. Ich oczy spotkały się na długą chwilę, jego wzrok był pełny niewysłowionego żalu, że padły te słowa. Przez głowę Liz przemknęła myśl, czy któreś z nich odważy się jeszcze kiedykolwiek odezwać.

—Dlaczego wciąż chcieliby mnie zabić? – zapytała w końcu, a oczy Michaela natychmiast się zamknęły.

—Bo byłaś dla niego wszystkim, Liz – odparł cicho. – I zniszczenie Maxa mogło im nie wystarczyć.
***
Piękna Liz,
Widzisz, awansowałaś. Co prawda dla mnie “piękna” nie zawiera w sobie tych aliteracyjnych radości, ale wydaje się być bardziej zdolnym i udanym opisem. Zgadnij, kto się teraz rumieni... Ktoś inny niż ty, to mogę przyrzec. Rozpędzony*, powiadasz? Kojarzy mi się raczej ze śniegiem, niemniej jednak przyjmuję komplement. Dziękuję. Więc jak się miewa nasza paczka? Już otwarta czy jeszcze czeka?
Twój
David
Liz przeczytała wiadomość kilka razy, za każdym razem czując, jak jej serce przyśpiesza. Tym razem to ona sprawiła, że on się rumienił... Znowu zastanowiła się, jak wygląda jego twarz, jak prezentują się jego zaróżowione policzki. Czy były pokryte bliznami? Albo tylko nieprzyjemnie nierówne? Niezastanawiając się, musnęła ekran palcami. Rozpędzony.... komplement... otwarta. Niewinne słowa nagle były nasycone zmysłową energią, tak, jakby David wirtualnie wyszeptał je do jej ucha.
Prawda była taka, że chciała zasypać Michaela setkami pytań o Davidzie. Jak wygląda jego dom, czy David był wysoki, czy mógł być przystojny. Czy jego dom był tak samo staranny jak jego pismo. Ale tak samo jak wcześniej, gdy sama odkryła jego domek, cofnęła się przed nachalnymi pytaniami, postanawiając dać czas Davidowi, by sam to powiedział.
Mimo wszystko jednak, gdy usiadła do odpisywania, zdecydowała nacisnąć go nieco bardziej tym razem.
Davidzie,
Chciałabym cię odwiedzić przed wyjazdem do Nowego Jorku. Wylatuję na początku przyszłego tygodnia. Może mogłabym wpaść do ciebie z krótką wizytą? Rozumiem wszystko to, co mi mówiłeś, Ale jestem pewna, że uznasz mnie za całkowicie bezpieczną i nieszkodliwą (pomino mojej reputacji barrakudy).
Liz
Liz obróciła się na krześle i zauważyła, że na dworzu zrobiło się już ciemno. Dzień już się skończył, a jej prezent dalej leżał nieotwarty. Wzięła go do ręki z dalekiego końca biurka, i musnęła palcami staranne i ostrożne opakowanie. Obraz obiecywał jej coś wspaniałego i pięknego, jeszcze nie odkrytego. Przytuliła go z czułośością do siebie i z jakiś niewytłumaczonych powodów zdecydowała się zabrać go do domu.
***
Lot. Płynęła ponad Roswell. Najpierw nad Crashdown i swoim niegdysiejszym balkonem, potem liceum i dom Maxa, a potem tuż nad parkiem.
Bez ciała, ulotna niczym mgła, poruszała się tak jak zmierzch. Popatrzyła w górę a potem w dół – wszystko nadal było takie samo, pomimo upływających lat. Chciaż byli teraz rozrzuceni po całym kraju, życie w Roswell wciąż płynęło, wszystko było na właściwym miejscu. Być może inne dzieci, nieznajome pierwsze miłości, choć ciągle takie same. Po prostu inna era, inna epoka w czasie. Liz była pełna zadumy, gdy młody mężczyzna otworzył drzwi swojego Explorera przed jego dziewczyną, pomagając jej wysiąść na chodnik. Max też był takim samym dżentelmenem. Gdy blondwłosy chłopak skradł dziewczynie szybki, niespodziewany pocałunek, Liz zaczęła płakać.
Za jej straconą miłością i zabraną niewinnością.
Za ukradzioną młodością.
Ale wtedy znowu się uniosła, chmury płynęły pod nią, nagle znalazła się na pustyni. Stanęła obok jaskini z inkubatorami, obok porozrzucanych skał. Sceneria zmieniła się i ujrzała Michaela, patrzącego się na nią, gdy
Skuliła się na zalanych słońcem skałach, wszystko było jasne niczym prześwietlona fotografia.
I ten właśnie moment zdecydował o ich przyszłości. Michael zerknął na słońce, gdy ich oczy spotkały się.
Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie.
I wtedy już wiedziała, że Max odszedł na zawsze.


* w oryginale występowało słowo "dashing", czyli to samo, co "dziarski", "zuchwały", "dzielny" jak i od biedy "rozpędzony". Nawiązanie do "Jingle bells" ("Dashing through the snow")


Poprzednia część Wersja do druku Następna część