Luthien

Król Zan i królowa Simbelmyne (18)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Znowu ucieczka i znowu tajemnice
Thanks very much za komentarze i oby tak dalej! Piszcie, komentujcie, oceniajcie!

—Max, zmienilibyście te ubrania, a nie tylko w jednym łazicie.-powiedział Kyle widząc go w szarym płaszczu.

—No twoje jeansy w ogóle nie zwracają uwagi kosmitów.

—Ale są przynajmniej wygodne.
Wymianę zdań na temat ubioru przerwała im Melaya.

—Pospieszcie się. Zaraz przyleci królowa. Szybko, na plac.
Wyciągnęła ich na plac przed pałacem. To był naprawdę olbrzymi plac. Zebrało się na nim chyba całe miasto. Od tłumów oddzielały ich schody i dwa rzędy strażników. Na wyższym poziomie(jak wejdzie się po schodach) stał duży fotel. Obok czuwało dwóch żołnierzy. Byli ubrani w błękitne szaty-kolor królowej Antaru. Na prawo od fotela, czy tronu, jezeli można go tak nazwać, stali: Melaya i Lahrek, żołnierz, który nie chciał ich wpuścic na Antar oraz wielu wysoko postawionych Antarczyków. Max i reszta Roswellian stała trochę na uboczu, aby nie wzbudzać podejrzeń ani ciekawości.

—Ludu Antaru!-zawołał Lahrek, momentalnie zaległa cisza-Ludu Antaru! Przed kilkoma dniami powróciła do domu władczyni sąsiedniej planety Lamper – królowa Meliana.

—Dlaczego nazywa ją Meliana?-spytała Maria.

—Mel mówiła, że to Melaya po Antarsku.

—Przyleciała z dalkiej planety przynosząc nam nadzieje na lepsze jutro. Dzięki niej oraz jej przyjaciołom udało się nam uwolnic Antar spod władzy Khavara(wiwaty, oklaski i wielkie huuuuuuuuurrrrrrraaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!). Dzisiaj także Antar odzyska królową. Królowa Varda przylatuje dzisiaj z mojej planety, gdzie ukrywała się w ciągu ostatnich trzydziestu lat.(znowu "huraaa!!")
Wszyscy szybko zamilkli, bo nad placem zatrzymał się w powietrzu statek. Powoli rozpoczął lądowanie. W końcu z jego pokładu wyszła królowa.(teraz dopiero było HURA!) Była wysoka, miała poważny i smutny wyraz twarzy. Uściskała Melayę i spojrzała na swój lud.

—Witajcie, nareszcie nastała chwila, w której nie musicie już udawać, ukrywać się i uciekać. Nie pokonaliśmy jeszcze naszego wroga, ale jesteśmy na właściwej drodze do tego. Pamiętajcie kto jest waszym prawowitym władcą. Teraz mówicie:"królowa wróciła", ale ja nie jestem już królową Antaru. Jestem matka króla, którego niestety nie ma z nami. Antarianie! Wasze życie zawsze było w rękach królów. Dzisiaj wszysytko się zmieniło...
Max słuchając tych słów zrozumiał jak bardzo Antarianie pragną powrotu króla, spokoju i końca wojny. On nie spełni ich oczekiwań. Wrócił, ale nie zostanie i nie zasiądzie na tronie. Antar zostanie bez króla. Żałował tych ludzi.

—...Antar jest jak sierota-nie ma ojca. Nie chce was łudzić. Prawdopodobnie nigdy więcej nie będziemy mieli króla.
Przerwała, bo zauważyła coś dziwnego. Na placy, między strażnikami a Antarianami pojawiło się światło.

—Max, to ona!-powiedziała Isabel. Chwilę później znalazły sie tam trzy osoby. Szybko ruszyli w stronę Liz, ale drogę zagrodzili im strażnicy.

—Odsuń się, szybko!-krzyknął Michael.

—Przykro mi, ale to niebez...
Michael juz chciał na niego użyc mocy.

—To rozkaz.-powiedział z naciskiem, przerywając mu.
Żołnierz zawahał się. Max miał już dość. Machnął ręką i człowiek odsunął się.

Liz kręciło się w głowie, nie miała zupełnie sił. Khavar już stał na nogach, ona nadal siedziała przy dziewczynie z zamkniętymi oczami.

—Karta się odwróciła-powiedział Khavar i wystrzelił w stronę Liz.
Moc zatrzymała się na barierze, z początku nie widocznej, ale z czasem nabrała srebrno-błękitnej barwy.

—niemożliwe...-wyszeptał.
Liz była wyczerpana. Podniosła oczy i spojrzała w Khavara. Zobaczyła w nich zdziwienie, niepewność, ale także cierpienie i ból. Rozumiała to cierpienie.
Nie utrzymała bariery. Tarcza znikła. Liz zamknęła oczy, poddała się.

Królowa matka stała zdziwiona, nie rozumiejąc co się stało. Widziała jak trzy postacie w szarych płaszczach pobiegły w stronę światła. Ruszyła w ich stronę.

—Wasza Wysokość!-zatrzymała ją Melaya, widząc, że to Liz i Khavar-to moi znajomi, potrzebują pomocy.

—Kim są?

—Później wszystko powiem, teraz trzeba je zabrać do uzdrowicieli.

—Ale oni walczą z kimś...

—to on, ale pokonają go...

—dobrze chodźmy...

Na miejscu tarczy Liz pojawiła się czerwona. Max podbiegł do żony, a Isebal i Michael bronili się przed Khavarem.
Liz była ledwo żywa. Teleportacja to nie był jednak genialny pomysł.

—Kochanie, otwórz oczy...-Liz była nieprzytomna, a Max bał się, że bez niej nie pokonają Khavara.

—Nie jest taka silna jak myśleliście.-powiedział Khavar.
Max wstał i wyciągnął rękę. Bariera znowu zmieniła kolor – na fioletowy. We trójkę nie daliby rady...
...ale nie byli sami.
Bariera stała się niewidoczna.

—Kiedy zrozumiesz, że nie jesteś już niepokonany?-spytała Melaya, która stała teraz koło Roswellian.
Zdaje się, że Khavar już od dawna to rozumiał i nie miał zamiaru się narażać. Postanowił się teleportować, ale napotkał trudności.
"Puść mnie"
"Nie pozwolę ci dłużej niszczyć życia mojej rodzinie"
"Puść mnie"
Nagle poczuł swobodę. Antarianie stojący na placu ujrzeli jak dookoła niego pojawiają się świecące punkciki, które zaczęła wirować. Chwilę później już go nie było. Roswellianie nie poruszyli się. Mieli dość tej wojny. Z zadumy wyrwała ich królowa.

—Melaya, idziemy.

—Max, weź żonę, Michael weźmiesz ją...-przerwała, kiedy zobaczyła kogo uratowała Liz. Bardzo ją to ucieszyło i pospieszyła ich.
Isabel stała jeszcze chwilę.
"Alex ma rację, ale nie ja cię puściłam, gdyby to zalezało ode mnie, to nie ruszyłbyś się z więzienia nawet na milimetr."

W sali wyroczni byli już Maria i Kyle. Maria rzuciła się na szyję Michaela, kiedy tylko on położył tajemniczą dziewczynę.

—królowo, co robimy? Same się nie obudzą.

—Jej wystarczą kamienie, ale nie wiem co będzie z tą dziewczyną.-powiedziała pokazując na Liz.
Królowa, Melaya, Lahrek i uzdrowiciele użyli kamieni i dziewczyna poruszyła się, widać było, że zaraz się obudzi.
Teraz wszyscy skupili się na Liz.

—Co jej jest?-spytał Max.

—Nie miała wprawy w teleportacji i straciła dużo energii. Kamienie przywracają tylko równowagę, nie mogą kogoś ożywić.-odparła królowa.
Max przypomniał sobie jak próbowali ożywić Naseda.
"Przecież Tess to robiła. Może działa inaczej na skórów?"

—Nie wiem, jak jej pomóc. Nie mamy za dużo czasu. Gdyby jeszcze sekundę trzymała tarczę, to zapadłaby w śpiączkę. Wiedziała, kiedy się poddać.-powiedziała królowa.

—Nie, nie musiała niczego wiedzieć, poprostu wierzyła w nas i ufała nam.-odparł Max.
Królowa dziwnie spojrzała się na Maxa, nadal był zakapturzony, więc go nie poznała.

—To moja żona-odparł widząc nieme pytanie.

—Nie masz pojęcia ile może zdziałać miłość.

—Ale jak? Czy ona jest chora?

—Nie, musi zebrać siły, ale w jej stanie to bardzo trudne. Ostatnio używała za często i za dużo energii. Nasza moc nie jest nieograniczona.
"Ona jest nieograniczona"

—Nie będę czekał i nic nie robił, jeśli chciałaś to powiedzieć.-powiedział. Pochylił się nad Liz i przyłożył rękę do jej serca i zamknął oczy. Była nieprzytomna, więc musiał wejść do jej umysłu. Ale od czego był kosmitą?
"Liz, proszę, potrzebujemy cię, ja, dzieci, Ziemia i Antar"
Wyczuł w niej dziwną blokadę. W większości ją pokonała, ale dużo jej jeszcze brakowało.
Światło wydobywało się spod jego ręki.

—Liz, proszę...

—Max...-szepnęła.-...ona...ona...tu...jest...
Otworzył oczy, Liz nadal była nieprzytomna, ale oddychała głębiej.
Królowa ptrzyła na niego zdziwiona.

—Jak?...Jak ty to zrobiłeś?
Milczał. Nie chciał robić jej złudnych nadziei. Ponowna utrata dzieci nie byłaby dla niej dobra. Nie chciał wyjawiać prawdy, ale chyba nie miał wyjścia.

—Wasza Wysokość-powiedziała Melaya-to jest Max Evans. Oni pokonali...

—...pokonaliśmy-przerwał Max.

—...pokonaliśmy na Ziemi Khavara.

—Ale jak on...
Mel spojrzała na Maxa, ten skinął głową.

—Królowo oni są z Roswell. cztery dni temu stamtąd wylecieliśmy...

—Przecież podróz trwa przecież tydzień.

—Nie z granilithem.

—Ale do tego potrzeba...

—Zana-dokończył Max zdejmując kaptur z głowy. Isabel i Michael zrobili to samo.
Królowa stała zdziwiona. Dopiero po chwili dotarło do niej, że jej syn wrócił do domu.

—Zan, synku.-powiedziała i przytuliła go, a następnie Isabel i Michaela.

—Vilandra-Isabel dziwnie się skrzywiła słysząc to imię- no i Rath. Nawet nie wiecie jak bardzo za wami tęskniłam.

—Królowo-zaczęła Is-my...

—jestem waszą matką, nie chce, żebyście mówili do mnie królowo-przerwała jej.

—Przez całe życie chciałam poznać moją prawdziwą matkę. Jesteś nią. Ale ja nie jestem Vilandrą. Jestem Isabel Evans-Valenti. Zostałam adoptowana. Diane Evans jest moją matką. Adopcja kosmitów nie różni się wiele od ziemskiej. Nie potrafię cię traktować jak matki. Może z czasem...Jesteś matką Vilandry i nic tego nie zmieni, ale ja nie chcę być Vilandrą. Nie po tym, co mi o niej mówili.
Królowa miała łzy w oczach. Wydawała się taka twarda, ale słowa Isabel, choć łagodne, zabolały ją jak ostrza wbite w serce.

—Ale zawsze będziesz także nasza matką.-dodał Max-nie ważne czy nazywam się Max czy Zan.
Rozmowę przerwała Liz, która zaczęła się ruszać. Otworzyła oczy, ale nadal była słaba.

—Liz, kochanie, jak się czujesz?-spytał wiadomo-kto.

—Max...ujdzie...-podparła się na łokciach i rozejrzała po sali. Zobaczyła królową.

—Kim pani jest?

—Jestem królową Antaru, nazywam się Varda(w języku antarskim znaczy królowa władców).

—Pani wie?-królowa przytaknęła.

—I nie mów do mnie pani, jestem matką twojego męża.

—Dobrze. Jak się ona czuje?-spytała wskazując na dziewczynę leżącą na drugim stole.

—Niedługo się obudzi

—kto to?

—Przybrana córka Bel.-odparła królowa

—Razem się nią zajmowaliśmy-dodała Mel.

—na imię ma Serena.

—Serena...-powtórzyła cicho Liz.
"To musi być ona...nic dziwnego, że ja polubiłam...w tamtym życiu...w tamtej przyszłości.


Trochę krótko, ale nie mam czasu. Napiszcie co wolicie:częstsze i krótsze części czy dłuższe i zadsze.
Obiecuję, że niedługo będzie coś o Isabel. Na M&M nie mam jeszcze pomysłu...jeszcze...
Proszę o cierpliwość, bo często się teraz nie będzie pokazywać(szkoła nie sługa).
Proszę o komentarze!

Poprzednia część Wersja do druku Następna część