Graalion

Łaknienie (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Max czuł jej krew pulsującą pod gładką rozpaloną skórą. Wystarczyło tylko zatopić zęby, by poczuć na języku ten słodki smak, by zaspokoić Pragnienie. Dlaczego więc się wahał? Robił to już niezliczoną ilość razy, jednak w tej dziewczynie było coś dziwnego. Coś innego. Nie rozumiał dlaczego, ale patrząc w jej oczy odczuwał ... spokój. Po raz pierwszy nie czuł tak wyraźnie tej pustki, tej wewnętrznej próżni towarzyszącej jego egzystencji od czasu Przeistoczenia. Nie rozumiał tego. Co takiego było w tej dziewczynie, że miał ochotę po prostu ją objąć i przytulić? Zapach jej krwi doprowadzał go do szaleństwa. Głód spowodował, że kły wysunęły się na pełną długość, lecz siłą woli schował je z powrotem. Odsunął się i spojrzał na jej twarz. Widok łez na policzkach wstrząsnął nim bardziej niż myślał że to jest możliwe. Jej oczy wyrażały ufność i ... coś jeszcze. Coś czego nie mógł rozpoznać. A może czego nie chciał rozpoznać.

— Przepraszam – wydusił z siebie, po czym odwrócił się i szybko odszedł.
Wmieszał się w tłum nim zdążyła zareagować. Długo jeszcze patrzyła za nim nie mogąc zrozumieć co tak naprawdę się stało.

Isabel wirowała w tańcu. Jej partner próbował za nią nadążyć, ale nie mógł nawet marzyć o dorównaniu szybkości i lekkości Dziecka Mroku. Zaśmiała się radośnie gdy przystanął zdyszany, opierając ręce o kolana i próbując złapać oddech. Ona tymczasem tańczyła dalej. Zwiewna, eteryczna, zaprawdę wyglądała jak księżniczka która zstąpiła pomiędzy zwykłych śmiertelników. Obojętna na spojrzenia pełne pożądania bądź zazdrości, oddawała się rytmowi muzyki, która niczym wprawny kochanek pieściła jej uszy i ciało. Wreszcie przystanęła, jakby wraz z ostatnimi dźwiękami "Just a Girl" No Doubt uleciała też cała jej energia. Jednak był to tylko pozór. Wyzywający uśmieszek na jej twarzy świadczył, że to dopiero początek nocy. Nie wybrała jeszcze ofiary, która zaspokoi jej Głód, lecz wiedziała, że nie będzie miała z tym problemu. Każdy z otaczających ją mężczyzn aż palił się do tego by zostać jej posiłkiem. Obdarzyła ich olśniewającym uśmiechem. Gdy zabrzmiały pierwsze takty "Hole in My Soul" Aerosmith, kilku podeszło prosząc o taniec. Z rozmyślnym okrucieństwem odprawiła ich machnięciem ręki. Zauważyła młodego chłopaka patrzącego na nią nieśmiało z boku. Całkiem przystojny – oceniła. Czarne, krótko obcięte włosy, ciemne oczy, inteligentny wyraz twarzy. Zwłaszcza tego ostatniego brakowało otaczającym ją mężczyznom. Może tylko nieco zbyt szczupły jak na jej gust. Ale zdecydowanie wart jednego tańca. Tylko jednego. Żeby podgrzać atmosferę. Szybkim krokiem podeszła do niego. Jego oczy rozszerzyły się, gdy spojrzała na niego zapraszająco.

— Zatańczysz? – jedno niewinne słowo, ale Isabel wiedział jak nadać mu moc.
Chłopak otworzył usta, ale zdołał tylko kiwnąć głową. Zrobił krok do przodu i objął ją. Może i był zaskoczony, ale wiedział jak korzystać z okazji. Zaczęli się kołysać przy wolnej piosence. Isabel z zadowoleniem stwierdziła, że jej partner świetnie tańczy. Tylko jego ręce tak sztywno spoczywały na jej biodrach. Przytuliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu. Usłyszała jak jego puls przyspieszył. Jego serce biło tak szybko jakby przed chwilą ukończył maraton. No tak, teraz mi tu zupełnie zdrewnieje – pomyślała. Nagle poczuła jego dłonie na swych plecach. Zadrżała lekko gdy przesunął je w kierunku jej karku. Cholera, chłopaczek wiedział co robić z rękami. Tyle tylko, że wcale nie czuła się jak w objęciach chłopaczka. Odwróciła lekko głowę i spojrzała na jego profil. Ich spojrzenia spotkały się. Nagle odsunęła się od niego. Alex zamrugał zdziwiony.

— Dzięki za taniec – rzuciła pozornie niedbałym tonem, po czym odeszła kierując się w stronę swego stadka wielbicieli.
Potrząsnął głową. Nigdy nie zrozumie dziewczyn.
Przywołała na twarz fałszywy uśmiech, na użytek swojej widowni. Nie wiedziała dlaczego sądziła, że w jego oczach zobaczy co innego niż w oczach tych wszystkich mężczyzn, którzy na nią patrzyli. Dlaczego w ogóle szukała czegoś innego. Przecież całe to bydło nadawało się tylko do jednego. Dlaczego więc wciąż próbowała i za każdym razem miała nadzieję? Łaskawie skinęła głową, gdy jeden z nich, czarnoskóry 25-latek z wygoloną głową i złotymi kolczykami w uszach, zaproponował jej taniec. Wybrała już cel. Młody długowłosy mężczyzna o latynoskich rysach. Umięśniony. Tak jak lubiła. Lecz chwilę jeszcze pocierpi nim dowie się, że to on został jej wybrankiem na tę noc. Że to jego krew wybrała. Rzuciła się w wir muzyki zapominając o nieśmiałym spojrzeniu stojącego na uboczu chłopca. On się nie liczył. Dla niej liczyli się tylko Max, Michael i Tess. I zaspokojenie Głodu.

Tess przeciągnęła się leniwie. Przesunęła dłonią po swoim podbródku i zlizała resztkę krwi z palców. O tak. Uwielbiała ten słodki, lekko słonawy smak. Czuła jak zdobyta hemoglobina rozlewa się po jej ciele napełniając je energią i witalnością. Spojrzała na siedzącego obok chłopaka. Zmarszczyła brwi nagle zatroskana. Sprawdziła jego puls, choć z góry znała wynik.

— Martwy – mruknęła rozczarowana. – Max się wkurzy.
Westchnęła. Max zawsze powtarzał, by nigdy nie wypijać ofiary do tego stopnia iż mogło to zagrozić jej życiu. Dzięki temu później musicie tylko zamieszać lekko w jej umyśle, tak żeby zapomniała o Ukąszeniu, i nasza tajemnica jest bezpieczna – mówił. Spróbujcie zostawiać za sobą ciała bez kropli krwi, a nie minie dużo czasu jak poczujecie na swych karkach oddechy Łowców Wampirów, policji i kto wie kogo jeszcze. Tess pokręciła głową. On wydawał się naprawdę wierzyć, że cały świat potrzebuje tylko skrawka dowodu by uwierzyć w ich istnienie. Przecież gdyby jacyś ludzie zdawali sobie sprawę z istnienia Dzieci Nocy, te szybko by się nimi zajęły. Najwyższa Rada już by tego dopilnowała.
Wysiadła z samochodu. Rzeczywistość rzeczywistością, ale Maxa nie warto denerwować. Zlustrowała uważnie samochód. Trzeba się tym jakoś zająć.

Liz padła na łóżko. Nie ruszała się przez chwilę. Dłuższą chwilę. Jeszcze tylko kilka minut – starała się zmobilizować. Umyjesz zęby, rozbierzesz się i możesz iść spać. Była tak potwornie śpiąca. Może jednak najpierw kilka minut tak poleży? Nie! Jej powieki już ważyły po 20 kilo, jeśli teraz nie wstanie, to zostanie tak do rana. Może zresztą to był lepszy pomysł. To łóżko jest takie wygodne ... Ściągnij chociaż buty – doradził zbolałym tonem cichy głosik w jej głowie. Liz zaczęła powoli i nieporadnie poruszać nogami starając się zrzucić niewygodne pantofle. Jej myśli powróciły do dyskoteki. A właściwie do Niego. Kim był? Dlaczego tak nagle odszedł? I jakim cudem ona, wzór opanowania i rozsądku, zatraciła się do tego stopnia, że niemal ... Spłonęła rumieńcem na samą myśl do czego omal nie doszło. To przez te oczy. Zatraciła się w ich głębi, utonęła w tych dwóch punktach czerni tworzących jakby połączenie między ich duszami. Tworzących więź. To co wtedy czuła było ... nie do opisania. Czy to jest właśnie miłość od pierwszego spojrzenia? A właściwie od drugiego – uśmiechnęła się lekko. Sen otulał ją już swym płaszczem, myśli rwały się, lecz nim Morfeusz przygarnął ją i wpuścił do swego królestwa, zdążyła pomyśleć, że nie zna nawet jego imienia.

Stary, zrujnowany dom. Piętrowy, w stylu kolonialnym, choć po jego świetności pozostało już tylko wspomnienie. Ogród stanowiący koszmar każdego ogrodnika. Wysoka, od wielu lat nie ścinana trawa, chwasty sięgające pasa, drzewa i krzaki rosnące dziko tworzyły nieprzebytą dżunglę. Dziwny dysonans stanowiła nowiutka tabliczka "Sprzedane" zawieszona na otaczającym posiadłość płotku. Z rzednącego mroku, zwiastującego niedalekie już zwycięstwo dnia nad ciemnością nocy, wyłoniła się wysoka sylwetka. Szybko zniknęła we wnętrzu budynku. Nie minęło 10 minut jak pojawiła się kolejna postać. Długie włosy błysnęły złotem w świetle księżyca. I ona momentalnie rozpłynęła się w czerni wnętrza domu. Następna osoba długo kazała na siebie czekać. Na wschodzie robiło się już jasno gdy niewysoka dziewczyna przemknęła przez ogród. Budynek w absolutnej ciszy pochłonął i ją. Do wschodu słońca brakowało zaledwie kilku minut gdy pojawił się ciemnowłosy chłopak. Szedł wolno, jego twarz miała dziwnie zamyślony wyraz. Gdy blask słońca rozlał się po okolicy, nie napotkał nikogo. Ziemia budziła się do życia, jednak dla niektórych nadchodził okres spoczynku.

Jim Valenti przeciągnął się rozprostowując kości. Spojrzał z irytacją na zaledwie w połowie widoczną tarczę słońca. Jak on nie lubił poranków. Dlaczego to zawsze na niego wypadały te ranne wezwania? Zatrzasnął drzwi swego dobrze już wysłużonego Trans Am'a, po czym ruszył w stronę policjantów kręcących się po zboczu. Wóz pomocy technicznej wyciągał właśnie wrak z rowu. Na pierwszy rzut oka było widać, że pożar był bardzo gwałtowny. I jeszcze ta wyrwa znacząca miejsce, w którym pień drzewa wbił się w maskę. Jim pokręcił głową. Kierowca nie miał szans. Rozejrzał się. Wózek z ciałem zapakowanym w czarny worek właśnie podjeżdżał do wozu koronera. Jeden z policjantów odwrócił się i zobaczywszy Jima pomachał ręką. Valenti odpowiedział skinieniem. Znał go. Ross Cagart służył jeszcze z jego ojcem. Miał problemy z piciem i z autorytetami, dlatego też nie doczekał się awansu, lecz był świetnym gliniarzem. 54-letni mężczyzna podszedł żwawo, pomimo porannego chłodu ocierając pot z czoła.

— Cześć, Jim.

— Witaj, Ross. Co dziś w menu?

— Jeden dobrze wysmażony z konserwy, z niespodzianką.

— Niespodzianką? – Valenti uniósł brwi pytająco.

— Laboratorium musi to jeszcze potwierdzić, ale pobieżne oględziny wskazują na, uwaga uwaga ... brak krwi.

— Jaja sobie robisz.

— Tylko na Wielkanoc. Pisanki – Cagart wyglądał na zmęczonego, ale humor mu dopisywał.

— Czyli że ...

— Zgadza się, detektywie – poklepał go po ramieniu. – Na jakieś 70-80 procent mamy tu doczynienia z morderstwem. A to już twoja działka. My umywamy ręce.
Jim wzruszył ramionami z westchnięciem. W końcu na tym polegała jego praca. Dawno przestał już postrzegać ich jako niedawno jeszcze żywych ludzi. Dla niego ten kierowca był po prostu kolejną sprawą.

— Brak krwi wskazywałby na to, że zbrodnię popełniono gdzie indziej – myślał na głos. – Tam musiałby się wykrwawić, a jego ciało następnie włożono na fotel kierowcy i blokując pedał gazu spowodowano, że samochód uderzył w drzewo. Stan samochodu mógłby sugerować, że ogień nie był spowodowany jedynie uderzeniem o drzewo. Prawdopodobnie oblano go benzyną.

— Widzę, że już cię wciągnęło – Ross roześmiał się. – Miło widzieć Wielkiego Valentiego w akcji. Wybacz – spojrzał nagle zmieszany na młodszego mężczyznę. – Zapomniałem się.

— Nie ma sprawy – Jim skłamał bez zmrużenia oka.
To jego ojciec był Wielkim Valentim. Policjant który zdobył najwięcej odznaczeń niż ktokolwiek w historii posterunku. I cała kariera zaprzepaszczona przez jedną sprawę. Jedną parszywą sprawę i ślepy upór człowieka, który zawsze musiał mieć rację.

— Hej, patrz – Cagart trącił go łokciem. – Chyba mamy gościa.
Jim podążył za jego spojrzeniem. Czarny samochód zatrzymał się tuż obok wozu koronera. Kobieta, która z niego wysiadła, wywołała ciche, pełne podziwu gwizdnięcie starszego policjanta. Nie sposób było odmówić jej urody, to Valenti musiał przyznać. Ładna twarz otoczona jasnymi włosami, długie nogi, pełne kształty. Starał się wystrzegać takich kobiet. Zbyt dobrze pamiętał swoją byłą żonę. Ona też była bardzo ładna. Zbyt ładna, by wieczorami wyczekiwać na swego męża-policjanta, by zadowalać się tą odrobiną czasu, jaką mógł jej poświęcić gdy nie zajmował się kolejnym psychopatą.
Kobieta zatrzymała mundurowych ładujących właśnie worek z ciałem do samochodu koronera. Poza urodą było w niej coś jeszcze co niepokoiło Jima. Wiedział co to było zanim jeszcze sięgnęła do kieszeni, by pokazać policjantom swoją legitymację.

— FBI – zabrzmiało to jak przekleństwo. – Co oni mają z tym wspólnego?
Ross wzruszył ramionami.

— Jak znam życie, to właśnie straciłeś sprawę. I chyba zamierza ci o tym powiedzieć osobiście.
Rzeczywiście, po obejrzeniu przez nią ciała jeden z mundurowych wskazał ręką w ich stronę.

— To ja spadam – Cagart klepnął młodszego przyjaciela w ramię. – I pamiętaj, nie rób niczego czego ja bym nie zrobił.

— Przecież nie ma takiej rzeczy – mruknął ten ponuro.

— No właśnie – z kpiącym uśmiechem Ross skierował się w stronę spalonego samochodu.
Mijając zbliżającą się blondynkę skinął jej głową. Odpowiedziała nieuważnie podobnym gestem.

— Detektyw Jim Valenti? Agentka Kathleen Topolsky – mignęła mu przed twarzą legitymacją.
Błyskawicznym ruchem chwycił ją za nadgarstek. Zaskoczona zastygła w bezruchu, nagle spięta i czujna. Mierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. Jim spokojnie obejrzał legitymację. Dopiero wtedy ją puścił. Topolsky, patrząc na niego z rozmysłem, roztarła nadgarstek. Przez chwilę milczeli oboje. Ona pierwsza przerwała ciszę.

— FBI przejmuję tę sprawę – jej głos brzmiał oficjalnie. – Tym niemniej będziemy wdzięczni za wszelką pomoc lokalnej policji.

— Tak, tak – przerwał jej. – Znam całą tę gadkę. Wszystko sprowadzi się do tego, że każecie nam wykonać jakąś brudną, nic nie wartą robotę, o niczym nas nie informując, a jak w końcu spieprzycie całą sprawę, wszystko zwalicie na nas.

— Pan się zapomina, detektywie – jego słowa zdawały się nie zrobić na niej najmniejszego wrażenia. – Przykro mi, że musiał się pan fatygować, ale pańska obecność tutaj nie jest już niezbędna.

— Powiem ci coś, paniusiu – zbliżył się tak, że ich oczy dzieliło nie więcej niż 10 centymetrów. – Nie lubię jak mi się odbiera sprawę. Nawet taką, której właściwie jeszcze nawet nie zacząłem. A jeszcze bardziej nie lubię, jak nie daje się mi nawet słowa wyjaśnienia.

— To już pański problem, detektywie – w jej głosie nie można się było doszukać nawet cienia emocji. Jej wzrok za to ... jej wzrok rzucał wyzwanie.
Jim patrzył przez chwilę w jej spokojną, niewzruszoną twarz, po czym ze złością odwrócił się na pięcie. Ruszył w kierunku swojego Trans Am'a. W porządku, agentko Topolsky, wygrałaś pierwsze starcie. Ale Jim Valenti nie poddaje się tak łatwo. Zamierzał się dowiedzieć o co w tym chodziło. Miał znajomości w biurze koronera. Dowie się, czemu FBI tak bardzo interesuje się spalonym na skwarkę chłopakiem, któremu ktoś spuścił całą krew. I ta ślicznotka mu w tym nie przeszkodzi.
Kathleen patrzyła przez chwilę za odchodzącym mężczyzną. Wyglądał na upartego, miała nadzieję, że nie będzie z nim kłopotów. Wyciągnęła komórkę i nacisnęła wybieranie numeru. Następnie podniosła ją do ucha, dyskretnie sprawdzając czy nikogo nie ma w pobliżu.

— Topolsky – odezwała się do słuchawki. – Informacja potwierdzona. Mamy pijawkę.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część