Liz

Po co mi życie?

Wersja do druku

Więcej chowasz, dla mnie jedynie współczucie i litość. Poszedł. A ja śpię. Sen przyszedł nieproszony.
Bezczelny. Przyszedł tu z nią. Nie dziwię się mu, że woli ją. Promienna, jasna jak anioł, niewinna i radosna blondyneczka. W dodatku matka jego syna. A ja? Blada, niezdrowa, niewyraźna i brzydka, która na siłę go odpycha. Serce. Moje serce chyba umiera. Widzę ich razem i wszystko staje w miejscu. Serce nie bije, krew nie krąży, nawet łzy zasychają. I znów ta wizja... Tak będzie lepiej. Nie będę już dla nikogo kłopotem. Brzęk! Szkło z hukiem pada na podłogę. Obraz zanika. Czuję tylko jak nogi mnie gdzieś wynoszą, po schodach na górę. Lustro. I moje paskudne oblicze. "Jesteś okropna! Nikt cię nie potrzebuje!" Zimna stal gładko i bezboleśnie przesuwa się po wcześniej zagojonych ranach. Skóra powoli pęka i czerwona rzeka łez wylewa się potokiem. Słabo mi... usiądę sobie tu pod oknem. Tu j estem bezpieczna, nikt mnie nie znajdzie. Wraz z kolejnymi kroplami krwi, odpływa moja świadomość a świat zanika. Ciemność mnie otula... już nie będzie bólu...
Ospałe powieki niechętnie się unoszą. Jasne światło kłuje moje oczy. Sala, łóżko, szmer. Wiem. Rozumiem, że jestem w szpitalu. Ale czemu? Kto znów śmiał mnie uratować i po co? Biegi czyjeś na korytarzu. Głos. Znajomy i ciepły. Maria... Nawija tak szybko, że nie rozumiem co do mnie mówi. Ktoś jest obok niej. Postawny, opanowany. To Michael. Jaka ona szczęśliwa. Nie musi czuć się tak jak ja. Bo on nie zrobi sobie dziecka z inną. To niemożliwe... chyba się uśmiecham. Lekko i blado, ale jednak. Tak! Wiem to, bo i oni się do mnie uśmiechają. Nie! Nie! Nie wychodźcie. Ale słowa nie chcą przejść przez spierzchnięte usta. Znów sama. Opuszczam wzrok na dłonie leżące spokojnie na pościeli. Nadgarstki mocno zasznurowane bandażem. Nie dają mi szansy, by ulepszyć świat. W jaki sposób bym to zrobiła? Wymazałabym z jego pamięci paskudną, niepotrzebną i dziwaczną osóbkę – siebie samą. Powietrze jest tutaj przesycone zaduchem. Zapach szpitala mąci mi umysł. Nie mam siły już na nic. Na nic kompletnie. Ani na sen, ani na krzyk, ani na śmierć. Zamykam oczy i usiłuję zapomnieć.
oda kolońska, miłe. "Och..." Zdziwienie. I ból, cierpienie. Jego ból. A ja nie wypłynęłam z ramion Kyla. A on tam stał i patrzył. "Evans" Ale to on mnie pozostawił. Obaj mnie zostawili. Jeden opuścił mnie dla niej, drugi dla niego, by nie cierpiał. Ale czemu? Powinien cierpieć! Jak ja gdy widziałam go z nią. Tak on teraz, widząc mnie z Kylem. Valenti wyszedł.
Max siedzi spokojnie tuż obok mnie. Milczy. Ha! Nie wie co powiedzieć, bo boli go ten widok. Jego do tej pory idealna ja Liz Parker wyglądam teraz jak śmierć. "Max..." Czyżbym czuła w swoim głosie skruchę? Tak. Mimo wszystko żal mi go, żal mi siebie. Czym on sobie zasłużył na moją miłość? Jego oczy takie niesamowite. Tajemnicze, spokojne, majestatyczne. Przesycone gwiazdami, jakbym widziała w nich kosmos. Czy on...tak...łzy drżą w jego oczach. Mówi coś. Mój umysł staje się tak czysty, jak kryształ górski. Wraz z tymi słowami odradzam się. Są jak lekarstwo... "Liz. Tak się bałem o ciebie. Wiem, że to wszystko przeze mnie. Chciałaś bym cierpiał. Ale nie musiałaś tego robić. Cierpiałem każdego dnia widząc ciebie, a nie mogłem podejść, przemówić ani dotknąć cię. Liz. .. Tess już nie ma i nie będzie. Ona rozumie, że jesteś dla mnie jedyna. Kocham cię Liz..." Czy on to powiedział? Mam wrażenie, że całe moje ciało zaczyna bić jego rytmem. Jak wtedy, gdy mnie uratował po raz pierwszy. Energia wypełnia moje wnętrze. Krew zaczyna szybko krążyć żyłami, żółć ustępuje, umysł klaruje się. Kap...kap... Srebrne łzy spływają powoli po niewrażliwych policzkach. Czy to możliwe, że kilka słów może człowieka przywrócić do życia? Może nadać mu sens? Nie wiem jak czują się zwykli ludzie, ale ja żyję. Nie jestem zwykła, bo nalezę do niego i zawsze tak będzie. Już wiem po co mi życie. Po to by móc z nim być, chronić go, wspierać i kochać. Żyję dla Maxa Evansa...


Wersja do druku