Hotaru

Samotność o Północy (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael szedł zirytowany przed siebie. Parker zachowywała się co najmniej dziwnie. Bez wątpienia miała jakieś problemy.
Narkotyki? Nie wiedział. Od kilku dni po szkole krążyły plotki, że jest cho-ra, ale nikt w to właściwie nie wierzył. Spekulowano, czy również zaczęła brać i czy jej na tym Parker nie przyłapał.
Nie chciał się sam przed sobą przyznać, że się o nią martwił. Kiedy tak siedziała tam na skale, wpatrzona przed siebie, przedstawiała sobą niecie-kawy obraz.
Postanowił, że dzisiejszej nocy zajrzy do jej snów.

Budzik wskazywał trzecią nad ranem, kiedy ułożył się wygodnie na łóżku, otwierając pamiątkową księgę. Bez wątpienia zdjęcie było marne, ale nie było to ważne. Jej obraz na skale wyrył mu się głęboko w pamięci.
Skoncentrował się i po chwili znalazł się w jakimś dziwnym miejscu, peł-nym mgieł i przejmującego zimna. Zrozumiał, że Liz dopiero zasypia.
Otoczenie zmieniało się powoli. Z oparów wyłaniało się pięknie urządzone wnętrze jakiegoś pokoju. Ściany pomalowane pastelowymi barwami przedstawiały zarówno postaci dziecięcych bajek, jak i dziwne barwne kra-jobrazy. Na wielkim łóżku spała mała, może czteroletnia dziewczynka.
Obok paliła się mała lampka w kształcie statku kosmicznego.
Drzwi uchyliły się bezszelestnie i jakaś postać wsunęła się do tej bajkowej sypialni.
Mężczyzna po czterdziestce w ciemnym, doskonale dopasowanym garniturze przysiadł na brzegu łóżka i przez chwilę wpatrywał się w dziewczynkę. Potem pochylił się i pocałował ją w czoło.
Mruknęła coś niespokojnie i nagle się obudziła. Otworzyła oczy i po chwili dostrzegła mężczyznę. Dziecięca twarzyczkę rozjaśnił uśmiech szczęścia.
To był uśmiech Liz!
Ta mała była Liz!
Przytuliła się do niego, a on objął ja ramionami.

— Nie wyjeżdżaj! – poprosiła. Mężczyzna pogłaskał ja po głowie.

— Nie zamierzam nigdzie wyjeżdżać bez ciebie, Lizzy.

— Ale cię nie było. I Mirii też.

— Miria musiała wrócić do Elie. – szepnął z jakimś smutkiem.

— Ale ten zły pan nie będzie kazał mi też wyjechać? – w ślicznych, burszty-nowych oczkach zaszkliły się łzy. Mężczyzna pokręcił przecząco głową

— Nigdy. Nie oddam cię nikomu.
Małą Liz wkrótce ponownie zmorzył sen. Mężczyzna wyszedł z pokoju.
Liz musiała wciąż śnić o tej małej, skoro nie mógł pójść za nim.
I nagle ją zobaczył.
Siedziała na komodzie z zamkniętymi oczami. Potem wstała i skierowała się do wyjścia. Doskonale znała ten pokój, w jej krokach nie było nawet cienia wahania.
Po chwili znalazł się na korytarzu.
Ze zdumieniem rozglądał się wokół. Lśniąca posadzka przykryta była dłu-gim, grubym dywanem. Ściany pokryte dobraną kolorystycznie tapetą, podobnie jak meble, ozdoby i oświetlenie... wszystko wskazywało na to, że właściciel tego domu miał doskonałe wyczucie estetyki i bardzo dużo pieniędzy.
Szedł za Liz, która wciąż bezbłędnie kierowała swoje kroki. Dotarła do pięknych, drewnianych schodów, ale wyminęła je i powędrowała dalej.
Przystanęła dopiero w miejscu, które wyglądało na małą prywatną biblio-tekę lub gabinet. Usiadła w fotelu za biurkiem i wpatrywała się w drzwi.
Po chwili weszło dwóch mężczyzn, ale nie widział ich, odwrócony tyłem. Z fascynacją wpatrywał się w twarz Liz, na której czułość wywołana wizją ojca i córki ustępowała zimnej, wszechogarniającej nienawiści.

— Nie zasługujesz na to, by żyć, Rath. – wyszeptała.
Odwrócił się, by zobaczyć, kogo widzi dziewczyna.
Poczuł, jak serce zamiera mu w piersi.
Ten drugi, młodszy... wyglądał prawie jak on sam. Mógł być co najwyżej o kilka lat starszy. Gesty, ruchy, wszystko było jak u niego.
To do niego zwracała się Liz.
Mężczyźni tymczasem kontynuowali rozmowę.

— Wciąż uważam, że nie powinieneś oddawać Mirii Elie.

— Skończ już z tym, dobrze?

— Ona jest z FBI, nie pamiętasz?

— A także jej matką! – uciął krótko starszy. Podszedł do jednej z szaf i wy-jął coś, co przypominało mapę. Rozwinął ją potem na blacie biurka.

— Trzeba sprawdzić inkubatory. Zajmiesz się tym. – mruknął sobowtór Mi-chaela.

— Nie mam czasu. Poza tym jeszcze nie pora. Wyjdą najwcześniej za dwa lata.

— Zapominasz o obowiązkach?

— Jakich? – spytał obojętnie – Zapominasz, że moim jedynym zadaniem było wylądować i znaleźć bezpieczną kryjówkę?

— Pojedziesz do Nowego Jorku.

— Nie.

— Nie wkurzaj mnie, Langley. To może być rozkaz!

— Jesteś teraz nikim, Rath. Poza tym ty nigdy nie rządziłeś.
Sen nagle rozsypał się. Przejście w mgłę było krótkie i gwałtowne. Potem obudził się na swoim łóżku, patrząc ze zdumieniem na budzik. Wskazywał 5.45.


Liz nerwowo usiadła na łóżku.
Ktoś był w jej śnie. Wędrował sobie dość swobodnie, dopóki nie wyczuła nagłego zdumienia.
Otworzyła oczy w ostatniej chwili. To był Rath.
Zagryzła wargi. Już od dłuższego czasu nie kontaktowała się z duplikata-mi, mimo, że substancja skończyła się. Po prostu uznała, że czas już odejść, że czas skończyć z bólem i cierpieniem. Gdyby jeszcze żył tata, albo ktokolwiek jej bliski poza duplikatami...
Nie, to nie miało sensu. Nie ma po co roztrząsywać tego tematu. Już daw-no postanowiła. Teraz nie może się cofnąć.
Z plecaka wyjęła komórkę. Bezbłędnie wystukała na klawiaturze numer i czekała na połączenie.
Głos po drugiej stronie należał do młodziutkiej dziewczyny.

— Yeah?

— Carla, co robi Rath?
Barmanka w klubie, gdzie wiecznie panowała noc, obejrzała się przez ra-mię i z uwagą lustrowała szalejący tłum. Tu zabawa nigdy się nie kończy-ła.

— Podrywa jakąś lalę.

— Długo?

— Chwilę.
Spytała się koleżanki. Trwało chwilę, nim ustaliła, co robił przez ostatnie pół godziny.

— Zero. Ciągle w ruchu, ciągle na widoku.

— Dzięki.

— Nie ma sprawy, Elisabeth. Nawiasem mówiąc to żadnej ostatnio nie za-ciągnął do łóżka. Polecamy się na przyszłość.
Liz rozłączyła się. Wstała z łóżka i podreptała do łazienki. Chłodny prysznic pomógł jej uspokoić myśli.
Jakkolwiek brzmiało to absurdalnie, to musiał być Michael Guerin.
Och, tak, jasne, wiedziała, że jest jednym z czwórki hybryd i mógł wchodzić do snów ludzi. Ale dwa powody czyniły taką odpowiedź niezwykłą: po pierwsze Guerin się nią nie interesował, więc i nie interesowały go jej sny. Po drugie, komplet z Roswell prawie zupełnie nie znał swoich możliwości. A bez olbrzymich umiejętności, wejście do jej snu było niemożliwe.
Przecież sama go nie wpuściła!!!


Poprzednia część Wersja do druku Następna część