Nan

Powrót do Domu (45)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz:


Przez cały dzień siedzieliśmy jak na szpilkach. Nocny telefon Michaela jakoś niespecjalnie mnie uspokoił. No, prawdę mówiąc, to chyba tylko bardziej mnie zdenerwował, choć przecież Michael twierdził, że wszystko było w porządku. Ale stanowczo wolałam, żeby już wrócili do domu. To chyba normalne, prawda? Chciałam, żeby wszyscy byli w domu, Chris, Jennie, Isabel i Michael. Już i tak wystarczy nam dodatkowych atrakcji. Siedziałam w Crashdown, nad zestawieniem kosztów, udając, że pracuję – myślami wciąż byłam przy wczorajszym dniu.

Po odjeździe Marii i Cameron nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić, zwłaszcza, że mimowolnie myślałam o najgorszym. Przecież coś mogło się również stać Marii. I co ja wtedy powiedziałabym Amy Valenti? Albo Bobby’emu? Alex natrętnie domagała się wyjaśnień, ale znów musiała z nimi poczekać, bo pojawił się Jim Valenti. Do końca życia nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Rozumiałam go, umierałam z niepokoju o Jennie. Ale jego twarz... Jim nigdy nie był smutny, w jego oczach zawsze czaiły się iskierki humoru, nawet gdy zatrzymywał ludzi na ulicy w czasach, gdy był szeryfem albo gdy usiłował odkryć kto był tym kosmitą, który mnie uzdrowił dawno temu na podłodze kafeterii. A teraz był po prostu załamany. Czułam się odpowiedzialna za całą tę sytuację i kompletnie nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć, wydawało się, że żadne słowa nie są na miejscu, wszystkie były zbyt suche, płaskie i odległe. A przecież zawsze wydawało mi się, że potrafię dobrze wyrażać moje uczucia!

W końcu oficjalną przyczyną śmierci Kyle’a stał się wypadek samochodowy. Nie wiem, jak Jim to załatwił, ale jeszcze tego samego dnia całe Roswell zelektryzowała wstrząsająca wieść o śmierci Kyle’a Valentiego, powszechnie lubianego właściciela warsztatu samochodowego, na starej autostradzie. Całe miasto mówiło o tym, że śmierć nastąpiła natychmiast w wyniku przerwania kręgów szyjnych, że Kyle prawdopodobnie jechał zbyt szybko i nie wiadomo, dlaczego jego samochód zjechał nagle z autostrady. Oczywiście do moich drzwi natychmiast zapukała jakaś życzliwa sąsiadka i pod pozorem pożyczenia starej książki kucharskiej matki poinformowała o tym „jakże smutnym wydarzeniu”. Dziwnie się czułam słuchając jej słów o wypadku i utracie kontroli nad układem kierowniczym, potakując machinalnie, że szkoda takiego przystojnego chłopaka. Przecież ja najlepiej wiedziałam, że żaden układ kierowniczy nie ma tu nic do rzeczy! Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie mi w życiu coś takiego...

—Więc tak to się odbywa? – zapytała wrogo Alex po wyjściu sąsiadki. Alex była chyba zdeterminowana, by wyciągnąć ze mnie absolutnie całą wiedzę. – Zwalamy winę na niesprawny samochód, co?

Chcąc nie chcąc, choć raczej nie chcąc, musiałam jej powiedzieć prawdę. O wszystkim. W skrócie, ale jednak. Głupio się czułam opowiadając jej o wszystkim – w końcu to powinno być zadanie Isabel, nie moje! Tylko że nikt nie pytał mnie o zdanie. Podejmowałam decyzje, które tak naprawdę były już podjęte za mnie. A Alex? Cóż, uwierzyła. Nie miała chyba innego wyjścia zważywszy na to, czego była świadkiem. Uwierzyła, ale widziałam, że przyszło jej to z trudem. Nawet jej się nie dziwiłam. Ale odmówiła stanowczo wrócenia na noc do domu, wolała naszą kanapę. Ku mojemu zdziwieniu zasnęła prawie natychmiast – ja nie mogłam spać, to było po prostu... nie do pomyślenia, żebym miała teraz zasnąć. Niepewna, co do losów zarówno Marii, jak i Jennie i pozostałych. Max też nie spał – siedzieliśmy więc przy kuchennym stole w milczeniu. Koło północy zadzwoniła Maria. Oznajmiła, że jest w drodze i że wszystko poszło dobrze, tak, jak miało pójść. Jeden z kamieni spadł mi z serca, pozostały już tylko cztery – po jednym na Jennie, Chrisa, Isabel i Michaela. Nie sposób wyobrazić sobie ulgę, jaką odczułam po telefonie Michaela. Byłam gotowa własnoręcznie wystawić pomnik pomysłodawcy telefonów komórkowych. A spać rzecz jasna i tak nie poszłam. Wydawało mi się naturalne, że Crashdown będzie zamknięte. W końcu... to chyba jasne, że Kyle był dla nas prawdziwym przyjacielem, mieliśmy prawo do... do żalu. Ale nie mogłam też siedzieć z założonymi rękami i czekać aż coś się stanie. Rozłożyłam przy jednym ze stolików papiery i zestawienia, usadziłam się z kalkulatorem, paczką papierosów i wielkim kubkiem kawy, usiłując zapomnieć o wszystkim pogrążając się w otchłani znajomych cyfr. To czasami pomagało, to samo robiłam po śmierci Alexa, ale tym razem... nic z tego. Nawet to nic nie dało. I czemu? Przecież wiedziałam, że wszystko było w porządku, więc czemu wciąż byłam niespokojna?

Alex siedziała cicho gdzieś w kącie, w bezpiecznej odległości, choć nie spuszczała z nas czujnego wzroku. Wiedziałam, że gotowa była w każdej chwili zerwać się z krzykiem i uciec, jak również, że nie zamierzała nawet na chwilę odejść i pozostać sama.

Patrzyłam na zegarek – wskazówki wlokły się niemiłosiernie. Boże. Postanowiłam spojrzeć na zegarek dopiero za pół godziny i pogrążyłam się w obliczeniach. Po raz trzeci myliłam się w tym samym miejscu, skutkiem czego cała końcowa suma brała w łeb. Spróbowałam jeszcze raz, obliczając wszystko z największą uwagą. Co powiem Jennie, jak powinnam przekazać tę wiadomość...? W końcu ona miała tylko siedemnaście lat, w tym wieku na ogół nie traci się bliskich sobie ludzi w taki sposób! Jak... jak miałam to powiedzieć? Cholera. Sięgnęłam po papierosa. Co miałam zrobić?

Chyba już minęło pół godziny. Zerknęłam na zegarek i ku mojemu niepomiernemu zdumieniu okazało się, że minęły zaledwie dwie minuty. Nie, to niemożliwe, pewnie mój zegarek źle chodzi. Westchnęłam ciężko.

—Zaraz wrócą – mruknął Max siadając przy stoliku. Popatrzyłam na niego rozkojarzona.

—Słucham? – zapytałam.

—Oni – odparł. – Zaraz wrócą. Nie musisz się martwić.

No proszę – kolejna sprawa, która dość skutecznie odciąga mnie od obliczeń. Max. To, że byłam najszczęśliwszą osobą na Ziemi nie ulegało wątpliwości, ale nie oznacza, że nie miałam zmartwień. Przeciwnie. Miałam ich mnóstwo. Jak na przykład to, co będzie potem. Tu i teraz było naprawdę cudowne, wspaniale było znów mieć Maxa tylko dla siebie, ale to przecież nie mogło wiecznie trwać. Niedługo będę musiała wrócić do pracy w szkole, i to była na razie jedyna stała w moim życiu. Powinnam zostać w Roswell czy wrócić do Las Cruces? Co będzie lepsze dla Jennie? Chyba wrócimy – na ten jej ostatni rok w szkole. Potem jakoś sobie poradzi. Ale Max – zupełnie nie wyobrażałam sobie tego, jak potoczy się nasze dalsze życie. To wciąż był ten Max pełen dobrych chęci i życzliwy wszystkim, ale jednocześnie był daleki i z dystansem. Nie on rzecz jasna stanowił dla mnie problem – raczej to, jak powinnam zachowywać się ja. Przyszłość była jednym wielkim znakiem zapytania.

Nie zdążyłam sprecyzować jakoś tego znaku zapytania i pomniejszyć go w jakikolwiek sposób, kiedy Max uśmiechnął się do mnie promiennie.

—O, już są – oznajmił. Zerknęłam zaskoczona na wejście do kafeterii, ale nie ujrzałam za szybą samochodu Langleya ani znajomych sylwetek. Kolejna... właściwość Maxa, do której byłam kompletnie nie przyzwyczajona. Hm. Ale rzecz jasna miał rację – Michael zdecydował się wejść tylnym wejściem...

—Jennie...! – zawołałam zduszonym głosem i zerwałam się z miejsca. Do tej pory chyba nie uświadamiałam sobie, jak bardzo byłam spięta i zdenerwowana.

To był szok – wszyscy wyglądali tak samo jak wtedy, kiedy się żegnaliśmy, a przecież wydawało się, że od tamtego momentu upłynęły wieki. Dla obserwatora z zewnątrz pewnie nie stało się nic nadzwyczajnego, ale ja miałam wrażenie, że oni byli zupełnie inni, odmienieni. Może to ja zmieniłam się – w ciągu tych kilkunastu godzin. Postarzałam się. Jestem pewna, że gdyby nie farba nałożona wprawną ręką mistrza Matthieu, to byłabym siwa.

—Dobrze cię znów widzieć, mamo – uśmiechnęła się szeroko Jennie, tak, jakby właśnie wróciła z wakacji, jakby zupełnie nie liczył się fakt, że mogła już nie wrócić. Uścisnęłam ją mocno, dziękując w milczeniu wszystkim opiekuńczym duchom, które nad nią czuwały. Bogu dzięki.

Kątem oka dostrzegłam Chrisa, który poruszył się niespokojnie.

—Chodź tu, Chris – odezwałam się wyciągając do niego rękę. Podszedł z pewnym wahaniem, a ja bez namysłu przytuliłam i jego. Syn Tess? Być może. Ale było to już tak dawno temu, tamte wydarzenia zbladły i stały się odległe, wydawały się po prostu nieważne. Nie było sensu wciąż rozpamiętywać błędów przeszłości, skoro nie mieliśmy żadnych szans ich naprawy. To było już inne życie, Chris był inną osobą, ja byłam inna i sytuacja była zupełnie inna. Zresztą, trudno było się nie przywiązać do Chrisa.

—Dlaczego Crashdown jest zamknięte? – odezwała się Jennie lekko przytłumionym głosem znad mojego ramienia. Rzuciłam Michaelowi pytające spojrzenie pomiędzy głowami Chrisa i Jennie. Pokręcił przecząco głową. Czyli zgodnie z moją prośbą nic nie powiedział. To dobrze, ale... Westchnęłam ciężko i odsunęłam od siebie dwójkę dorosłych dzieci Maxa.

—Jennie – odszukałam wzrokiem jej oczy. – Ja... musisz wiedzieć, że... – popatrzyła na mnie pytająco, nic nie rozumiejąc. I jak ja miałam jej to powiedzieć? Jak...?!

—Czy coś się stało? – zapytała z niepokojem. – Coś złego?

—Tak – przytaknęłam i zebrałam całą moją odwagę. Nie mogłam jakoś znaleźć właściwych słów, by przekazać jej wiadomość w łagodniejszej formie, w dodatku wszyscy dookoła milczeli, wpatrując się we mnie i czekając na to, co powiem. – Chodzi o Kyle’a – w oczach Jennie odbiło się zaniepokojenie. Odwróciłam wzrok. – Kyle nie żyje – wyrzuciłam z siebie.

Oczy Jennie powiększyły się z niedowierzaniem.

—Nie żyje...? – powtórzyła automatycznie, patrząc na mnie tak, jakbym mówiła w obcym, nieznanym jej języku.

—Przykro mi, Jennie – powiedziałam przytulając ją do siebie, ale nagle miałam wrażenie, że przytulam bezwładnego manekina.

—Jak...? – zapytała drewnianym głosem, bez żadnego śladu emocji. Chris patrzył na mnie zaskoczony, za to Isabel nie wyglądała na specjalnie zdziwioną – pewnie Michael jej powiedział.

—Kochanie, nie wiem, czy to jest dobry moment – zauważyłam delikatnie, przytulając ją mocno do siebie.

—Jak? – powtórzyła tym samym sztywnym tonem Jennie, odsuwając się ode mnie. Jej głos naprawdę był wyprany z wszystkich emocji, choć przecież jeszcze chwilę wcześniej...

—Skórowie – powiedziałam i w chwili, w której to słowo opuściło moje usta, wiedziałam, że popełniłam błąd – po twarzy Jennie przemknął jakiś dziwny wyraz. Nie trudno było zgadnąć, że moja córka, tak samo jak Max, będzie się o wszystko obwiniać. Że nie zniszczyła ich wcześniej, że zawiodła, że popełniła błąd, że Skórowie byli jej osobistą odpowiedzialnością... – To był wypadek, Jennie – dodałam miękko, ale było za późno, jak grochem o ścianę – ściana już stała. Jennie odwróciła się, blada, i skierowała do drzwi na zaplecze.

—Dokąd idziesz? – zawołałam za nią z niepokojem.

—Do swojego pokoju – odparła bezbarwnym głosem. – Muszę... muszę pobyć trochę sama – dodała znikając za wahadłowymi drzwiami. Byłam na siebie zła, świetny sposób, żeby jej to oznajmić, nie ma co! Brawo Liz. Ruszyłam za nią, ale Chris złapał mnie za łokieć.

—Ja pójdę – mruknął. Skinęłam głową bez słowa. Wiedziałam, co czuje Jennie. Nie piszę tego, bo tak zawsze się pisze (czy też mówi), ale dlatego, że była to szczera prawda. Wiedziałam to z własnego doświadczenia, pamiętałam własne odrętwienie, ból i rozumiałam ją całkowicie. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to na myśl, ale być może kobiety były tu obłożone jakąś... klątwą – każda z nas wiedziała, co to znaczy stracić kogoś najbliższego. Isabel straciła Alexa, Maria – zarówno Michaela, jak i męża, ja straciłam Maxa, teraz Jennie... Czy to jakieś ponure, mroczne fatum? Czy to samo czeka Alex? Czy to cena, jaką musimy płacić... za co, tak właściwie? Za dalsze życie? Za nasze życie? Za coś, o czym nawet nie mieliśmy pojęcia? A teraz przyszło mi patrzeć na to po raz kolejny.

Odwróciłam się powoli i niepewnie, odruchowo szukając wzrokiem Maxa.

—Alex? – usłyszałam zaskoczony głos Isabel. – Co ty tutaj robisz...? – dodała z zaniepokojeniem.

—Ona wie, Isabel – odezwałam się powoli. – Powiedziałam jej. Musiałam.

Alex milczała, wpatrując się uparcie w twarz Isabel, która najpierw pobladła a potem zaczerwieniła się gwałtownie. Jej też było mi żal.

—Gdzie Maria? – odezwał się Michael rozglądając dookoła. Uśmiechnęłam się do siebie pomimo tego wszystkiego, co działo się dookoła. Przynajmniej oni byli szczęśliwi i nic nie stało im na przeszkodzie. Byłam szczęśliwa, że Marii dobrze się układało, w pełni zasługiwała na to, żeby wszystko było dobrze.

—Maria jest w domu, odsypia – odparłam. Michael spojrzał na mnie dziwnie.

—Co odsypia?

Uświadomiłam sobie, że istotnie oni nic nie wiedzieli i że prawdopodobnie powinnam ich poinformować o ostatnich wypadkach, ale w tej chwili zdecydowanie wolałam iść do Jennie.

—Za chwilę – mruknęłam. – Zaraz... zaraz wrócę – dodałam wychodząc na zaplecze. Chris akurat schodził ze schodów.

—I jak...? – zapytałam z niepokojem.

—Nic – wzruszył ramionami, ale widziałam, że był bardzo poruszony. – Wyrzuciła mnie z pokoju i chce być sama.

—I ty ją tak zostawiłeś?! – zawołałam z niedowierzaniem.

—A co miałem robić, skoro mnie wyrzuciła? – skrzywił się lekko. – Coś tutaj się pochrzaniło...

Też byłam zdania, że coś tutaj się pochrzaniło. Wbiegłam na górę i zatrzymałam się przed drzwiami pokoju Jennie – były zamknięte. Zapukałam, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Otworzyłam cicho drzwi.

Jennie siedziała nieruchomo na łóżku i wpatrywała się tępym wzrokiem w okno, choć byłam pewna, że nie byłaby w stanie powiedzieć, co tam widzi.

—Wszystko w porządku? – zapytałam siadając obok niej na łóżku. Wiedziałam, że pytanie jest przerażająco głupie, ale miałam pustkę w głowie i nie miałam pojęcia, co mogłabym jej powiedzieć.

—Nie – brzmiała krótka odpowiedź. – Mogłabyś wyjść? Chciałabym zostać sama – nie wiem, czy to było zamierzone, ale Jennie wypowiedziała te słowa swoim chłodnym, opanowanym głosem, którym potrafiła bez trudu komenderować Langley’em, którym gasiła w zarodku każdą rozmowę, jeśli była jej nie na rękę... Posiedziałam chwilę, ale Jennie nie zwróciła już na mnie najmniejszej uwagi. Okno było ciekawsze niż ja, ale wiedziałam, że ona tylko usiłuje trzymać się w garści. Wiedziałam też, że nie ma sensu zmuszać jej do jakichkolwiek wyznań, jeszcze nie teraz. Zawahałam się jeszcze chwilę, poczym wstałam z łóżka i skierowałam się do drzwi.

—Gdybyś chciała... gdybyś czegoś potrzebowała... – powiedziałam zatrzymując się przy wyjściu.

Cisza.

Westchnęłam ciężko i wyszłam z pokoju.

***

Chris:

Roswell wydawało mi się surrealistyczne. Te wszystkie kosmity w oknach wystawowych, kosmiczne nazwy i dobijające UFO Center na wprost kafeterii! Dobijające. Wszystko było dobijające. Przysięgam, że już nigdy w życiu nie obejrzę żadnego filmu o kosmitach, nawet E.T., słowo skauta. Kiedyś byłem skautem. Byłem. Naprawdę. Nie musicie robić takich oczu, wiedziałem, że i tak mi nie uwierzycie. Trudno. W każdym razie i tak nie mam zamiaru już więcej oglądać filmów o kosmitach, wystarczy mi na całe życie i jeszcze trochę.

Jak już mówiłem, całe moje otoczenie wydawało mi się być surrealistyczne. A co dopiero dla Michaela albo dla Isabel! O Jennie nie mówię, bo... no właśnie, zaraz, chwila. Jennie. Nie przypuszczałem, że ta cała historia z Kyle’m będzie miała taki tragiczny skutek. Jennie krótko mówiąc była nieźle podłamana, ale nie dziwię się. Rzecz jasna nie dawała tego po sobie poznać... ale ja i tak wiedziałem lepiej. Zwłaszcza, że następnego dnia widać było, że nieźle się gryzła przez całą noc. Poza tym tak dziwnie błyszczały jej oczy...

—Chcę go zobaczyć – powiedziała bez żadnego wstępu przy tak zwanym śniadaniu. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że należałoby coś zjeść. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem znad mojego muesli – pewnie, że śmierć Kyle’a Valentiego była dla mnie szokiem i nawet wydawała się być zupełnie nieprawdopodobna, ale mój organizm stanowczo domagał się jedzenia. Rozumiałem, że była zmęczona i zdenerwowana, prawdopodobnie była również cholernie niewyspana, nawet załamana, ale żeby mówić o tym przy jedzeniu...? To chyba lekka przesada. Zerknąłem na panią E – chyba była tego samego zdania, a przynajmniej na to wskazywała jej niezbyt wyraźna mina.

—Kochanie... – zaczęła, ale Jennie nie pozwoliła jej dojść do słowa.

—Nie, mamo – powiedziała stanowczym tonem. Oczy błyszczały jej dziwnie, może z niewyspania, ale miała w nich znajomy wyraz oślego uporu, który to doprowadził Nicholasa do klęski. Nie było z nią dyskusji. Zrezygnowany odłożyłem łyżkę. – Chcę go zobaczyć. Muszę – podkreśliła. Czy mi się tylko wydawało, czy ona mówiła to z nadzieją...? – Chcę tylko wiedzieć gdzie... gdzie on jest na pewno – głos załamał jej się lekko. Pani E wyraźnie spasowała.

—Ja... Jim, Jim Valenti wie – usiadła ciężko przy stole i ukryła twarz w dłoniach. Nawet ona wymiękała przy tej władczej i zdecydowanej postawie Jennie.

—Po co? – odezwałem się w końcu, przyglądając się bacznie.

—Co po co? – Jennie wzruszyła ramionami. Dziwne, ale wyglądała na pewną siebie, jakby miała jakiś plan działania (pytanie tylko, jakie też działanie mogła mieć tu na myśli)...

—Po co chcesz to oglądać? – zapytałem. Widziałem raz zwłoki, jakiś facet władował się kiedyś pod samochód koło naszej szkoły i wszyscy się zlecieli. Słowo daję – bywają przyjemniejsze widoki.

Jennie milczała podejrzanie. Naprawdę błyszczące oczy wyglądały przerażająco w szarej twarzy, miały wyraz jakby... głodu, tak jakby coś zżerało ją od środka, i miałem nawet podejrzenie, że tym czymś był ciężkostrawny konglomerat rozpaczy i poczucia winy. Wyglądała tak, jakby była zdecydowana na wszystko i nie cofnie się absolutnie przed niczym... Nagle straszna myśl przyszła mi do głowy.

—Ty chcesz go ożywić! – zawołałem oskarżająco, acz z przerażeniem w głosie. Pani E poderwała gwałtownie głowę, a Jennie milczała tylko z zaciętym wyrazem twarzy. Teraz miałem już pewność, że ona chce wskrzesić Kyle’a! Oszalała, musiała oszaleć – to jedyne wytłumaczenie! W mojej głowie zaczęły przewijać się urywki wszystkich filmów i seriali, jakie do tej pory obejrzałem, przy czym prym wiodło „Z Archiwum X”... To zupełnie jak historia Frankensteina...! A jeśli jej się uda – to co, Kyle zamieni się w wilkołaka albo w wampira? W coś przecież musiałby się zamienić! Chodzące zombie, oto, czym, będzie! Ona oszalała, wstąpił w nią Mr. Hyde! Chryste...

—Nie możesz – jęknęła głucho pani E załamując ręce.

—Czemu? – zapytała z uporem Jennie, wysuwając do przodu brodę.

—Bo nie jesteś Bogiem, nie decydujesz o życiu czy śmierci innych – zaczęła przekonywać pani E, ale mina Jennie wyraźnie mówiła, że owszem, może. Zresztą wszyscy o tym wiedzieliśmy. No, z takimi zdolnościami... – To nie wyjdzie, Jennie. Max też kiedyś próbował... próbował pomóc mojemu przyjacielowi, ale to nie zależało od niego. Łudzisz się na próżno, nie możesz przywrócić mu życia i tylko się rozczarujesz – ciągnęła dalej madame Evans.

—Dlaczego akurat ty usiłujesz mnie zniechęcić? – zezłościła się Jennie. – Gdybyś wtedy wiedziała, że być może możesz pomóc ojcu, to wróciłabyś, prawda? Gdyby to o niego teraz chodziło, to byś mnie do tego namawiała, ale nie, tobie nigdy nie podobał się mój związek z Kyle’m, więc teraz ci to na rękę! Poza tym ojciec też był... też spotkało go to samo a Cameron jednak potrafiła uratować mu życie!

Pani E milczała – w gruncie rzeczy lwia część słów Jennie była chyba prawdą, a jak wiadomo – prawda w oczy kole i tak dalej i tym podobne.

—Ale teraz nie mamy Cameron – zauważyłem delikatnie. Zostałem już poinformowany o okolicznościach zniknięcia Cameron i akcji Marii DeLuca – Garner; Jennie nie wiedziała, ale chyba w tej chwili zupełnie jej to nie obchodziło. W każdym razie spiorunowała mnie wzrokiem. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną sprawę, to obie miały trochę racji, być może Jennie nawet więcej, ale w tym wypadku przychylałem się raczej do zdania pani E. Nie miałem zamiaru przykładać do tego ręki...

Jennie widać odczytała to z mojej twarzy, bowiem wzruszyła ramionami i wymaszerowała z kuchni. Pani Evans spojrzała na mnie błagalnie.

—Mógłbyś pójść z nią? – zapytała niepewnie. – Niepokoję się o nią...

—Jasne – podniosłem się od stołu. Niezbyt chętnie, ale w końcu nie mogłem odmówić. Strasznie męczące były te wakacje w Roswell, zaczynałem marzyć o chwili, kiedy w końcu wrócę do domu do Chicago, a sama myśl o studiowaniu w Las Cruces przejmowała mnie strachem. Wątpiłem, czy będę mógł normalnie żyć i uczyć się w bezpośredniej bliskości kosmitów...

Dogoniłem Jennie w połowie ulicy. Szła szybkim krokiem, więc dopasowałem się do jej tempa i szliśmy oboje w milczeniu, ja pół metra za nią. Nie miałem pojęcia dokąd zmierzaliśmy. Popatrzyłem na wyprostowane plecy Jennie. To była chyba jej ostatnia deska ratunku, jedyny pomysł, jedyna myśl, dzięki której jeszcze się jakoś trzymała. Było mi jej cholernie żal i współczułem jej gorąco, chyba nawet było mi jej żal bardziej niż Kyle’a, bo to w końcu nie on się o wszystko obwiniał i nie on teraz cierpiał. Jennie miała chyba jakiś kompleks pod tytułem... no, „przepraszam, że żyję” nie, to nie dla niej. Raczej coś w rodzaju „przepraszam, to wszystko moja wina”.

A jednak mimo woli zacząłem myśleć o tym, co powiemy reszcie świata, gdy Jennie przywróci Kyle’a z martwych. Wierzyłem, że nie było rzeczy, której Jennie nie mogłaby zrobić. Teraz wydawało mi się to naturalne i przydatne, że ona potrafiła coś takiego, tym razem moja postawa różniła się diametralnie od przerażenia, gdy Jennie po raz pierwszy pokazała mi na krzaku róży swoje zdolności. A przecież tak mało minęło czasu od tamtego dnia. Raptem dwa miesiące.

Chyba nie muszę mówić, że nie byłem specjalnie zdziwiony, gdy Jennie zatrzymała się przed jakimś budynkiem. No, raczej przed tylnym wejściem do jakiegoś budynku. Tabliczka nad drzwiami głosiła wszem i wobec że to „Kostnica miejska”. Świetna nazwa, ale raczej interesowało mnie, skąd u licha moja siostra wiedziała, gdzie w Roswell jest kostnica. Ja na przykład nie miałem zielonego pojęcia o tym, gdzie w Chicago jest jakakolwiek kostnica. Rzecz jasna nie było dla nas granic ni kordonów – weszliśmy jak zwykle bez klucza czy też zaproszenia. Zaczynałem się przyzwyczajać, co oznaczało, że po powrocie do normalnego życia będę miał kłopoty i zdziwię się, gdy drzwi nie będą się chciały same otworzyć.

Jennie miała chyba węch psa. W tych sterylnych, zimnych pomieszczeniach od razu niemal odnalazła ścianę ponumerowanych, metalowych szuflad. Bałem się trochę, że ktoś nas nakryje i będziemy mieć kłopoty, ale Jennie rzecz jasna nie poświęciła temu nawet jednej myśli, a jeśli nawet poświęciła, to w każdym razie nie dała tego po sobie poznać.

—Ta – powiedziała wskazując na jedną z szuflad. Nie mam pojęcia skąd wiedziała, że to ta, ale w końcu miałem do czynienia z rasową kosmitką. – Wysuń ją – poleciła mi sucho. Zawahałem się przez chwilę, niepewny, czy to nie przestępstwo, ale w końcu – to nasz znajomy, mogliśmy chcieć go odwiedzić po raz ostatni, jeśli ktoś by zapytał. Wykonałem posłusznie polecenie. Pociągnąłem metalowy uchwyt i szuflada wyjechała do nas swobodnie.

Stanowczo oglądałem zbyt dużo filmów – ciało było zakryte białym prześcieradłem i zrobiło mi się odrobinkę niedobrze. (Zawsze myślałem, że nie trudzą się przykrywaniem zaszufladkowanych ciał w chłodni, ale albo ja się myliłem, albo to było do innych celów.) I do tego my dwoje... jak w dobrym horrorze.

Jennie wyciągnęła rękę (widziałem, że drżała) i zdecydowanym ruchem odsunęła prześcieradło. Zbladła mocno i wpatrując w twarz postaci, cofnęła się o krok. Zaniepokoiłem się, że zemdleje, gdy wciągnęła głęboko powietrze ze świstem.

Kyle wyglądałby najzupełniej normalnie, gdyby nie siny kolor skóry. Poczułem, że zaczyna mi się robić niedobrze. Stanąłem obok Jennie i położyłem rękę na jej ramieniu.

—Nie musisz tego robić – powiedziałem do niej miękko, ale pokręciła przecząco głową.

—Muszę – odparła stłumionym głosem. – Chociaż tyle jestem mu winna.

Wyciągnęła rękę i zatrzymała ją na wysokości serca Kyle’a, a po chwili spod jej dłoni zaczęło wydobywać się jasne światło. Czekałem, aż oczy Kyle’a otworzą się, aż spojrzy na nas i rzuci jakimś żarcikiem, jak to on, ale mijały kolejne minuty i nic się nie działo. Jennie z uporem wciąż usiłowała wzmocnić jakoś swoje moce, ale bez skutku. Światło pod jej dłonią zaczęło przygasać, aż w końcu znikło zupełnie. Wiedziałem dobrze, co to oznaczało.

—W porządku, Jennie, nic się nie stało – powiedziałem łagodnie. Popchnąłem szufladę i wsunąłem ją na miejsce, poczym objąłem stanowczo Jennie i wyprowadziłem ją na zewnątrz.

—Nie mogłam – szepnęła drżącym głosem.

—Wiem – odparłem. – Nic się nie stało, wszystko w porządku – choć w sumie nic nie było w porządku.

—Nie mogłam – powtórzyła cichutko i popatrzyła na mnie bezradnie. – Nic nie rozumiem... powinnam... nie mogłam, nie mogłam...

—Wiem – powtórzyłem cierpliwie. Oczy Jennie wypełniły się łzami.

—On nie żyje – powiedziała, jej górna warga drżała leciutko. – Nie żyje... on naprawdę nie żyje... – z oczu popłynęły łzy, a usta wykrzywiły się mimowolnie w podkówkę. – Nie żyje – powtórzyła. Było mi jej serdecznie żal... Objąłem ją i przytuliłem mocno do siebie. Jennie uczepiła się mnie i zaczęła płakać cicho i rozpaczliwie.

Ja zaś uczyniłem wewnętrzne postanowienie, że gdy tylko odstawię Jennie, to zadzwonię do domu. A potem do Dave’a, zapytać jak tam jego zwierzątka. I do Pete’a. A nawet do Fran. I powiem, że niedługo wracam do domu.







Poprzednia część Wersja do druku Następna część