Nan

Powrót do Domu (19)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Chris:

Czułem się jak małpa w zoo. Miałem wrażenie, że wszyscy ludzie mijani na ulicy wpatrywali się we mnie i szeptali między sobą „Patrz, to Max Evans, jak on młodo wygląda”. Nie jestem Maxem Evansem i nigdy nim nie byłem, i dopiero uczyłem się tego dziwnego uczucia, które potem miało towarzyszyć mi przez cały czas moich kontaktów z ludźmi, których poznałem w Roswell. Najpierw czułem się nieswojo i głupio, potem zacząłem się przyzwyczajać i została rezygnacja – skoro inni widzą we mnie tylko twarz ojca, którego do tej pory nigdy nie spotkałem, to trudno, nie zmienię tego, jak wyglądam i powinienem robić swoje niezależnie od tego, co inni sądzą. Właściwie ten ostatni wniosek wysnuła Jennie, kiedy podzieliłem się z nią moimi wrażeniami.

Siedzieliśmy na ławce w parku, a pięćdziesiąt metrów od nas, na drugiej ławce, pani E przeprowadzała poważną rozmowę z naszą ciotką.

—Jak wyobrażałaś sobie... to wszystko? – zapytałem przerywając milczenie, które panowało między nami. Jennie podniosła na mnie wzrok i spojrzała pytająco. – No wiesz, Roswell, swojego dziadka i w ogóle?

—Bo ja wiem – odparła Jennie. – Chyba nie jestem zbytnio zaskoczona. A co, aż tak bardzo wszystko różni się od tego, czego oczekiwałeś?

—Nie tak bardzo – mruknąłem. Prawda była taka, że dziwnie czułem się w Roswell, tak jakbym był nie na miejscu... w przeciwieństwie do Jennie. O tak, wydawało się, że Jennie trafiła we właściwe miejsce. Wszystko dla niej było naturalne i normalne. Myślałem, że zaraz po przyjeździe będzie chciała wszystko zobaczyć, ale chyba nie znałem jej jeszcze a z całą pewnością nie rozumiałem – wcale nie wykazywała najmniejszej nawet ochoty by pojechać na pustynię czy choćby zajrzeć do Muzeum, które było naprzeciwko kafeterii. Mieszkaliśmy bowiem u pana Parkera, który oświadczył, że obrazi się jeśli ktoś coś wspomni o hotelu czy też nocowaniu u państwa Evans, bo u nich i tak już są goście – Isabel z jakąś córką. Nie wiem, czy pani E już powiedziała, że w gruncie rzeczy nie jestem jego wnuczkiem; choć przypuszczam, że chyba nie. Więcej – miałem nadzieję, że powiedziała. Nie wiedziałem, czy mam to zrobić sam, czy miałem zachowywać się jak normalny wnuczek. Pan Parker też nie ułatwiał mi zadania, bo ani słowem nie wspomniał o tym, że wie, chyba jednak nie wiedział. A mnie było trochę głupio – usłyszeliśmy, że nareszcie pojawił się ktoś, kto będzie mógł przejąć rodzinny interes, że w końcu w tej zdominowanej przez kobiety rodzinie pojawił się mężczyzna. Miałem wrażenie, że jego uwaga skupiła się głównie na mnie, gdy tymczasem nie było między nami żadnego pokrewieństwa i gdy powinien zachwycać się osobą Jennie, która siedziała obok z twarzą pokerzysty. Ja zaś szczerze mówiąc wolałbym pójść i spotkać się czym prędzej z Diane i Philipem Evansami. Kiedy byliśmy w Las Cruces, jeszcze przed wyjazdem udało mi się skłonić Jennie, żeby powiedziała coś o Maxie; bądź co bądź znała go lepiej niż ja (moje rzekome wspomnienia może i były, ale strasznie mgliste. Co ja zresztą mogłem pamiętać...?). Wydawało mi się, że Max był dla niej niedoścignionym wzorem i autorytetem – mówiła, że niewiele pamięta, ale według mnie miała fenomenalną pamięć jak na dwulatka. Niewątpliwie miała talent do opowiadania, bo miałem wrażenie, że Max był kimś wyjątkowym, również i dla mnie.

—Głupio mi – wyznałem w końcu. Jennie popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.

—Dlaczego? – zapytała.

—Mam wrażenie, że twój dziadek myśli o mnie jako o Maxie – mruknąłem niewyraźnie. Ciężko było mi sprecyzować niejasne wrażenie, jakie pozostawiły oczy pana Parkera wpatrujące się we mnie uważnie i jakby z niedowierzaniem... – To znaczy, że usiłuje upewnić się, że na pewno nim nie jestem... chyba nie bardzo rozumiesz – westchnąłem ciężko.

—Chodzi ci o to, że jesteś tak podobny do ojca – sprecyzowała Jennie. Skinąłem głową – i mnie wydawało się, że mam ścisły umysł do wysnuwania wniosków! Jej zawsze wychodziło to lepiej. – To nic strasznego.

—Oni widzą we mnie tylko Maxa – nie precyzowałem kim byli ci „oni” – zresztą Jennie i tak się domyśliła.

—A co cię obchodzi, co inni o tobie myślą? – zdziwiła się Jennie. – Przecież mogą cię nawet uważać za Henryka VIII, to ich sprawa – a my przecież i tak wiemy swoje.

—Niby tak – zgodziłem się z nią. – Ale i tak głupio się z tym czuję.

—Nie przesadzaj – uśmiechnęła się Jennie. – Ja to miałam prawie przez całe życie, matka wpatrywała się we mnie jak w obrazek, bo byłam podobna do taty. A ponieważ ty jesteś do niego jeszcze bardziej podobny...

Spojrzałem na nią z uwagą, starając się znaleźć na jej twarzy złość, rozczarowanie, niechęć, być może irytację albo nawet zazdrość – bezskutecznie. Albo nie przejmowała się tym, że teraz pani E była zafascynowana moim wyglądem, albo należała do ścisłej czołówki światowych pokerzystów. Mimo wszystko poczułem się w obowiązku powiedzenia czegoś i usprawiedliwienia się, że odebrałem jej uwagę pani E...

—Przepraszam – mruknąłem cicho.

—Daj spokój – Jennie machnęła ręką. – Nikt przecież nie wybiera sobie twarzy, więc nie przepraszaj za coś, co nie zależy od ciebie. Opowiedz mi lepiej, jak to jest mieszkać w Chicago. To całkiem spore miasto, prawda? Na pewno jest tam o wiele ciekawiej niż w Nowym Meksyku. Mieszkacie tam wszyscy... to znaczy ty, Peter, Dave i Fran?

Jennie została zapoznana z moim rodzeństwem. Co prawda nie osobiście tylko na zdjęciach matki (która zawsze wozi ze sobą całkiem spory album. Kobiety... ), ale to nie szkodzi. Skoro przyjechaliśmy do Roswell i mieszkaliśmy w dodatku u pana Parkera, to należy choć trochę się odwdzięczyć i trochę już jej opowiedziałem. Trochę.

—Prawie – odparłem. Jennie spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

—Jak można „prawie” gdzieś mieszkać? – zapytała marszcząc nos.

Nie zdążyłem wyjaśnić jej, że „prawie” polegało na tym, że Fran obecnie była na stypendium w Londynie, bo oto do naszej ławki zbliżały się pani E i nasza ciotka. Oboje z Jennie jak na komendę równocześnie wstaliśmy. Zatrzymały się o kilka metrów od nas.

—Isabel, wolałabym, żebyś ty ich najpierw poznała, w końcu jesteś siostrą Maxa – powiedziała pani E. Wymieniliśmy z Jennie znaczące spojrzenia; oto w końcu coś zaczynało się dziać i to coś niezwykle interesującego, w końcu mieliśmy poznać naszą ciotkę, rodzoną siostrę ojca, a w dodatku kosmitkę z krwi i kości... zaraz, czy kosmici też składają się z kości? – To właśnie są Jennie i Chris, dzieci Maxa – zauważyłem, że pani E ma bardzo dyplomatyczny sposób wysławiania się. Nie mówi „tak” albo „nie” tylko „zapewne” i „być może”. Nic dziwnego zresztą, chyba nie wyszłoby nam na dobre, gdyby ciągle wypominała, kto był moją matką. Miałem wrażenie, że pani E i tak podała nam wszystko w sosie łagodnym, ale i tak moja matka nie wyglądała w nim zbyt dobrze. – Jennie, Chris – tym razem matka Jennie zwróciła się do nas. – To wasza ciotka, Isabel Evans-Ramirez.

Przyglądaliśmy jej się przez chwilę w milczeniu. Zapewne nie świadczyło to zbyt dobrze o naszym wychowaniu, choć dorastaliśmy na dwóch krańcach kraju, ale ciekawość była silniejsza od dobrych manier. Co mnie obchodzi jakiś tam savoir-vivre, to nie savoir-vivre jest moją ciotką!

Pani Evans-Ramirez przedstawiała sobą typ kobiety, który szalenie podobał się mojemu bratu, Dave’owi. Była wysoka, z pełną figurą, ciemnymi oczami i miała blond włosy. Ubrana była niedbale i jakby w pośpiechu, ale dziwna sprawa – gdyby tak ubrała się Fran, na kilometr widać by było na przykład pogniecioną bluzkę i poplątane włosy, u pani Ramirez jednak wydawało się, że taki efekt był zamierzony... dziwne. W każdym razie była stuprocentową, bardzo piękną kobietą. Patrzyłem chciwie na jej twarz – nie dlatego, że tak mi się szaleńczo spodobała, bez przesady. Po prostu usiłowałem odnaleźć w niej coś, co przypominałoby na przykład Jennie. Oczy? Nie, z całą pewnością nie. Uszy też nie, Jennie miała odstające, tak samo jak ja. Może czoło? Cholera, nie wiem... No dobra, może usta. Zerknąłem na twarz Jennie i znowu spojrzałem na panią Ramirez. Tak, usta miały takie same. Ale poza tym nie były bardzo podobne. Rozczarowało mnie to trochę.

Zerknąłem jeszcze raz na Jennie i zachciało mi się śmiać, ona bowiem robiła dokładnie to samo co ja – patrzyła to na panią Ramirez to na mnie. Nasze spojrzenia skrzyżowały się i musieliśmy odwrócić wzrok, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Nie wiadomo, jak przyjęłaby to pani Ramirez – nie znaliśmy jej i nie mieliśmy pojęcia, na co można sobie z nią pozwolić. W dodatku pani E stała tuż obok... jakoś się opanowaliśmy.

Pani Ramirez przywitała się z nami. Poczułem się nieswojo gdy zauważyłem, że nie odrywa ode mnie wzroku. Oj...

—Wiesz, wyglądasz zupełnie jak twój ojciec – zauważyła pani Ramirez. Wymieniliśmy z Jennie spojrzenia – czy cały świat opierał się jedynie na podobieństwie do przodków? – Naturalnie oboje jesteście do niego podobni – pośpiesznie dorzuciła pani Ramirez. Widocznie zauważyła nasze spojrzenia. –Więc to ty jesteś ten mały... mój Boże, jak ty wyrosłeś! – zwróciła się do mnie. A pewnie, miałem czas, żeby wyrosnąć. Całe dziewiętnaście lat. – Kiedy widziałam cię ostatnio byłeś kilkumiesięcznym brzdącem, a wydaje mi się, że to było wczoraj...

Odniosłem się do tego sceptycznie. Jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, że ona rzeczywiście tak bardzo to pamiętała. Do diabła, pewnie nawet przez te wszystkie lata nie pomyślała o tym, jak się miewa syn jej brata, zajęta swoją karierą! Nie wiem dlaczego, ale byłem o tym przekonany. A co jeśli trafiłbym do jakiejś patologicznej rodziny? Ona w ogóle pamiętała, jak ja miałem na imię? Pewnie nie. Naprawdę nie wiem czemu ciotka Isabel wydała mi się osobą zimną i egoistyczną. To po prostu pojawiło się gdzieś w środku mnie, przekonanie utwardzone na kamień i zakorzenione jak stary dąb. To było dziwne, bo z jednej strony czułem do niej niechęć, niczym nieuzasadnioną i irracjonalną, z drugiej zaś pojawiła się sympatia... Nie miałem pojęcia co mam zrobić z tak sprzecznymi uczuciami więc milczałem, długo i wytrwale, usiłując się na coś zdecydować. Jednak jeszcze przez długi czas nie do końca miałem do niej zaufanie, tak, jakby trwał we mnie jakiś dawny żal, choć obiektywnie patrząc nie było to możliwe, bo nie znałem jej wcześniej. Albo znałem i nie pamiętałem. W każdym razie początek naszej znajomości był fatalny, bo zachowywałem się dosyć nieufnie, kierowany jakimś dziwacznym, wewnętrznym głosem który obrażony twierdził, że to egoistka i że lepiej być ostrożnym.

Jennie obserwowała mnie kątem oka, a widząc, że najwyraźniej nie zamierzam się odezwać, sama przejęła inicjatywę.

—Czy ciocia wierzy w przypadki? – zapytała uprzejmie. Milczałem uporczywie, powodowany tym dziwacznym poczuciem żalu do ciotki, mimo wszystko jednak zerknąłem ciekawie na panią Ramirez. Wydawało mi się, że drgnęła i spojrzała jakoś dziwnie na panią E. również przeniosłem na nią wzrok – wzruszyła lekko ramionami uśmiechając się do ciotki Isabel z miną która mówiła coś w rodzaju „A nie mówiłam” albo „Sama widzisz”. Nie nauczyłem się jeszcze rozróżniać całego repertuaru min pani E. Czy było coś, o czym nie zostaliśmy poinformowani...?

—To zabawne, że trafiliśmy tutaj w tym samym czasie – Jennie postanowiła udawać, że nic nie zauważyła. – Dziadek mówił, że teraz w Roswell są wszyscy. Tak, jakby się umówili, prawda?

—Boże! – zawołała ciotka Isabel. Spojrzeliśmy na nią z zaskoczeniem. – Kompletnie zapomniałam o Michaelu...! Zadzwonię do niego zaraz, przecież będzie w siódmym niebie!

Usłyszałem ciężkie westchnienie Jennie. Wakacje w Roswell będą ciekawym przeżyciem...

***

Michael:

W gruncie rzeczy mało się tutaj zmieniło. Nie mówię o wyglądzie miasta, bo to raczej oczywiste; mam raczej na myśli ludzi... Wciąż było to samo, wciąż poszukiwali pracy i zadowalali się marnym stanowiskiem w mleczarni albo w wypożyczalni płyt. I wciąż również istniał MetaChem. Zadziwiające, jak te wielkie koncerny utrzymują się przy życiu i wychodzą na swoje w czasach pogromu drobnych przedsiębiorców. Co więcej – one nie tylko utrzymują się, ale i rozrastają, i to na ogromną skalę. Nawet i pan Parker, gdy rozmawiałem z nim jakiś czas temu, jak nakręcony gadał o interesach i o tym, że otworzyłby drugą kafeterię, jeśli tylko miałby ją kto poprowadzić. Mnie tam wystarczało to, co miałem – czyli mieszkanie u McCarthy’ch, koń i coś do jedzenia. Chyba nie wiedziałbym, co zrobić z taką kafeterią czy też fabryką farmaceutyczną...

Stałem przed wejściem do głównego budynku w kompleksie MetaChemu i wahałem się – wejść czy nie wejść. Przepracować dwadzieścia lat w jednym miejscu to nie lada sztuka, ale Monk, Fly, George i Steve byli jedynymi kumplami, jakich miałem w życiu – Max to co innego, tak samo jak wszyscy pracownicy McCarthy’ego. Może w kadrach będą mogli powiedzieć mi, co się z nimi dzieje – albo raczej kiedy przestało się z nimi dziać, bo to w końcu kadry. Pchnąłem zdecydowanie szklane drzwi i znalazłem się w szalenie eleganckim holu – pełnym szkła i metalu. To naprawdę była ta sama firma, w której kiedyś byłem pseudoochroniarzem...?

—Pan do kogo – zapytał uprzejmie młody człowiek w mundurze podnosząc się zza lśniącego kontuaru. Chryste, ale się tutaj zmieniło... Po lewej stronie strażnika były wielkie, zamknięte szklane drzwi.

Zrobiłem poważną minę jakbym był właścicielem połowy kraju. Kto wie, może i byłem, tyle że nie tutaj...

—Szukam starych znajomych – odparłem niedbale.

—Przykro mi, ale muszę wiedzieć, do kogo pan idzie – pokręcił głową facet. – Inaczej nie będę mógł pana wpuścić.

—Ja do działu kadr – powiedziałem lekko zdziwiony.

—Bardzo mi przykro – powtórzył ochroniarz. – Nie mogę pana wpuścić.

—Panie, ja do kadr! – zawołałem. – Jak chcę się tutaj zatrudnić, to jak miałbym się tam dostać, co?

—Przykro mi – strażnik rozłożył bezradnie ręce. – Nic na to nie poradzę, taka polityka firmy.

Zawsze wiedziałem, że MetaChem całkiem normalny nie był – ale to już przechodziło ludzkie pojęcie! Nie wpuszczać ludzi do środka jakby mieli tam nie wiadomo co... Postałem chwilę przed kontuarem i myślałem. Nie bardzo wiedziałem, co teraz – do domu Steve’a z całą pewnością nie trafię, byłem tam raz czy dwa i to dawno.

Szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie i wyszedł z nich facet, również w mundurze strażnika. Rzucił na mnie okiem i zwrócił się do swojego kolegi, który przed chwilą uświadomił mnie, że najwyraźniej nie mam prawa wejść do środka zakładu bez zaproszenia... Od kogo u licha miałem wydębić zaproszenie?!

—Jakiś problem? – zapytał mnie nowoprzybyły.

—Nie. Od kiedy pan tu pracuje? – zwróciłem się do mojego strażnika. Jego kolega zmarszczył brwi.

—Słucham? – zdziwił się ochroniarz.

—Od kiedy pan tu pracuje? – powtórzyłem cierpliwie. – Miałem tu kiedyś kolegę i jestem ciekaw, czy pan go znał.

Ochroniarz spojrzał na drugiego, widocznie był od niego wyższy rangą czy jak to się fachowo nazywa. Skoro tak się tu pozmieniało, to struktura ochroniarska też być może uległa przekształceniu. Starszy ochroniarz patrzył na mnie ciekawie.

—Ja tu dość długo pracuję – powiedział. – Jak się nazywał ten pański kolega?

—Steve – odparłem szybko i nagle uświadomiłem sobie, że nie bardzo pamiętałem jak oni wszyscy mieli na nazwisko... – Steve... Był również Fly, George... i Ksiądz. To znaczy tak go nazywaliśmy, nie był księdzem...

Młodszy ochroniarz popatrzył niepewnie na przełożonego. Chyba brzmiałem nieco osobliwie, ale co mi tam. Krów nikt nie nazywa po nazwiskach.

—Znał pan Monka? – zdziwił się starszy ochroniarz. Skinąłem głową. Pewnie, że go znałem. Nawet więcej – byłem przy jego śmierci... – Kim pan jest? – zapytał nagle.

—Guerin – odparłem machinalnie nieco zdziwiony. Ochroniarz zaczął się śmiać. Nie podobało mi się to, nie uważałem, żeby moje nazwisko było aż tak śmieszne. Do diabła, ono w ogóle nie było śmieszne! Więc co u licha...?

—Michael Guerin? – upewnił się ochroniarz gdy już się nieco uspokoił po swoim całkowicie niestosownym wybuchu radości.

—Bo co? – burknąłem.

—Stary niedźwiedziu – zawołał ochroniarz i znowu zaczął się śmiać. – I ty chciałeś nas znaleźć przez kadry? To ja, Steve...

Zatkało mnie.

—Ten Steve...? – wyjąkałem zaskoczony.

—Ja, ja – Steve przestał się w końcu śmiać. – Nie rób takiej miny, bo wyglądasz jak koń.

—Co ty tutaj robisz? – zapytałem nie bardzo jeszcze wierząc w to spotkanie. Coś za dużo było tych przypadków...

—Pracuję, jak widzisz – uśmiechnął się Steve. – Zostałem szefem ochrony. Słuchaj, nie bardzo mogę się teraz urwać – zerknął na zegarek. – Ale wpadnij wieczorem, uprzedzę Cheryl że będziemy mieli gościa... O ósmej, co?

—Może być – pewnie, że mogło być. Miałem w końcu kupę czasu.

—Dawson Street, pod ósemką – dorzucił. – Pogadamy wieczorem, muszę lecieć – skinął mi głową i wyszedł przez te szklane drzwi, kręcąc głową. Chyba też nie mógł uwierzyć w to dziwaczne spotkanie... Młody ochroniarz który został na swoim posterunku patrzył na mnie z szacunkiem – okazałem się być dawnym kumplem jego przełożonego, to było coś!

Dzwonek telefonu rozdarł ciszę.

Wyszarpnąłem aparacik z kieszeni i rzuciłem okiem na ekranik, na którym podskakiwała mała główka Isabel. (Przyznaję, dzisiejsze telefony były szalenie zabawne). Jęknąłem w duchu.

—Słucham – powiedziałem do słuchawki, przygotowując się mentalnie na jakieś babskie rewelacje w stylu paplaniny Harry.

—Michael, rany boskie, nie uwierzysz w to, co ci powiem! – wykrzyczała mi do ucha podekscytowana Isabel. Skrzywiłem się nieco i odsunąłem słuchawkę od ucha, poczym obejrzałem się na ochroniarza, który przyglądał mi się ciekawie. Wyszedłem z budynku, tak na wszelki wypadek.

—Co się stało? – zapytałem ze znużeniem. – Los Angeles wygrało z Salt Lake City sześćdziesiąt pięć do dwudziestu?

—Och, nie żartuj sobie ze mnie! – zawołała Isabel. – Liz wróciła do Roswell, wiesz? Gdzie teraz jesteś...? Rozumiesz, coś takiego, a zdziwisz się jeszcze bardziej jak zobaczysz, kto przyjechał razem z nią...!

Isabel mówiła coś jeszcze, ale nie słuchałem. Przestałem słuchać kobiet od czasu paplaniny Harry, a Isabel po prostu stała się drobnomieszczańska.

Liz wróciła. Czemu mnie to nie dziwiło? W końcu znów byłem w Roswell gdzie słowo „niemożliwy” po prostu nie istniało. Tu wszystko było możliwe i im bardziej wydawało się fantastyczne, tym większe było prawdopodobieństwo, że okaże się być rzeczywiste. W tym samym czasie odbyły się moje targi rolnicze, wróciła Isabel, spotkałem Steve’a a teraz dowiaduję się o powrocie Liz Parker.

Mała Liz Parker. Może już nieco wyrosła, ale dla mnie wciąż pozostawała tą samą Liz w zielonym kretyńskim mundurku. Najpierw jej nie znosiłem i uważałem za zło wcielone, w końcu gdyby nie ona, to żylibyśmy sobie spokojnie i łagodnie, nie wychylając nosa zza drzwi. Potem mój stosunek do niej zmienił się gdy zobaczyłem, że nie tylko nie zamierza się od nas odczepić, ale i poczuła się jak jedna z nas. A w końcu stała się nawet kumpelką, tyle że na sam koniec. Co teraz? Pewnie jest jakimś biologiem, który paprze się nie wiadomo w czym, zawsze miała fioła na tym punkcie. Isabel mówiła, że Liz przyjechała z kimś. Były tylko dwie możliwości – przyjechała z Maxem albo bez. Dlaczego więc miałbym być zaskoczony, skoro Liz przyjechała z Maxem? I dlaczego Isabel nie powiedziała mi normalnie, że przyjechał Max? Zaraz, była jeszcze trzecia możliwość – że Liz przyjechała nie z Maxem, a z kimś innym...

Rozejrzałem się zrezygnowany za taksówką. Stanowczo było wygodniej mieć własny samochód, motor czy choćby konia. W Nowym Meksyku jednak, a zwłaszcza w Roswell, taksówek jest co niemiara – a jak jest gdzie indziej to nie wiem, moja przestrzeń życiowa ograniczała się jedynie do Nowego Meksyku i Teksasu. Znalezienie czerwonej taksówki nie było trudne.

—Dokąd? – zapytał ciemnoskóry kierowca odwracając się do mnie. Zawahałem się – no właśnie, dokąd...? Do Crashdown? Może do Evansów...? Jeśli Liz przyjechała z Maxem, to w ciemno pojechałbym właśnie tam, ale to już byłaby lekka przesada z tymi przypadkami. Więc gdzie – Crashdown?

—Wie pan gdzie jest taka knajpa, Crashdown? – odparłem pytaniem na pytanie. Kierowca wyszczerzył zęby.

—No pewnie – odparł. – Najlepsze hamburgery w mieście...

W czasie drogi biłem się z myślami. Może jednak należało posłuchać trochę tego, co mówiła Isabel... Zapłaciłem kierowcy i wysiadłem przed kafeterią. W środku jak zwykle ostatnio kłębił się tłum ludzi. Zaczął się sezon letni i do Roswell ściągały tłumy. Stałem niezdecydowany przed wejściem, nie bardzo wiedząc co mam zrobić. Może jednak wcale nie było tu ani Liz, ani Isabel ani tej niespodzianki. Cholera, co za głupia sytuacja...

Zerknąłem do wnętrza kafeterii. Dwie kelnerki uwijały się jak w ukropie, ledwo dając sobie radę, ale żadna z nich nie była Marią. Nie wszedłem, wolałem postać przed szybą – skoro nie było tam Marii, to po co miałbym tam wchodzić...? Co prawda od czasu gdy spotkaliśmy się u Isabel widzieliśmy się może dwa czy trzy razy, cały czas w Crashdown, ale nasze rozmowy ograniczały się raczej do ogólników. Dowiedziałem się już, że była w żałobie i niedawno pochowała męża. Myśl, że Maria była żoną jakiegoś pajaca nie bardzo mi się podobała. Szkoda, że już nie żył, bo chętnie bym mu przyłożył. Cholernie rzadko mam okazję do pobicia kogoś, ale sama myśl o tym facecie wprawiała mnie we wściekłość.

Stałem więc przed wejściem do Crashdown jak jakiś kretyn i gapiłem się do środka, kiedy nagle obok mnie pojawiła się Isabel.

—Tak myślałyśmy, że tutaj przyjedziesz – pokiwała głową. – Czemu się rozłączyłeś i nie wysłuchałeś mnie do końca? – zapytała z wyrzutem.

—Coś zaczęło mi przerywać – odparłem rozglądając się dookoła. – Więc? Któż to przyjechał razem z Liz i gdzie oni są?

—Chodź – poleciła mi Isabel uśmiechając się tajemniczo. – Ciekawe, co ty na to powiesz...

Owszem, byłem coraz bardziej zaintrygowany. Isabel zerkała na mnie uporczywie i cały czas uśmiechała się lekko. Poprowadziła mnie z tyłu Crashdown – weszliśmy bezpośrednio do mieszkania Parkerów nad kafeterią.

Na kanapie siedziała Liz – co prawda wyglądała jakoś inaczej, chyba zrobiła coś z włosami, ale na pierwszy rzut oka rozpoznałem w niej starą dobrą Liz. Na mój widok wstała z miejsca, uśmiechając się szeroko. Uścisnęliśmy się serdecznie, przy czym zdziwiłem się nieco, bo nie przypuszczałem, że spotkanie Liz tak bardzo mnie poruszy.

—Nic się nie zmieniłeś, Michael – powiedziała patrząc na mnie radośnie. Schyliłem nieco głowę.

—Gdybym powiedział to samo o tobie, to bym skłamał – odparłem z galanterią. – Wypiękniałaś.

Nie jestem pewien, czy Liz istotnie wypiękniała – ale z całą pewnością ogromnie się zmieniła. Człowiek i kosmita uczą się przez całe życie, zresztą, gdy teraz uśmiechnęła się z radością, naprawdę wyglądała uroczo.

—Więc? – zapytałem ciekawie. – Kim jest ten ktoś, kto przyjechał z tobą? – zapytałem ciekawie, rozglądając się po salonie. Byłem tu może raz czy dwa przed wielu laty, ale miałem wrażenie, że Parkerowie nic tutaj nie zmienili od tamtych czasów, a już z całą pewnością nie stary Parker po śmierci żony.

Liz i Isabel wymieniły się spojrzeniami.

—Właściwie, to Liz przyjechała tu z dwiema osobami – zaczęła Isabel.

Co tutaj było grane, u licha? Najpierw Isabel mówi zagadkami, teraz okazuje się, że z jednej osoby zrobiły się dwie... Zastanawiające. Co one kręciły?

—Słyszałam, że teraz mieszkasz w Teksasie – odezwała się Liz. Zmarszczyłem brwi. O co tutaj chodziło, do ciężkiej cholery?

—Mieszkam, ale nie to chyba jest teraz najważniejsze – mruknąłem. – Więc z kim to przyjechałaś? Z Maxem i dzieckiem? Gdzie oni są?

Liz i Isabel znowu spojrzały po sobie. Zaczynałem mieć dość.

—Prawie zgadłeś, ale nie do końca – odezwała się w końcu Liz. – Przyjechałam bez Maxa, za to z dwójką dzieci, o ile można ich tak nazwać... są prawie dorośli.

Milczałem przez chwilę. Z dwójką dorosłych dzieci ale bez Maxa? Popatrzyłem na nią podejrzliwie.

—Chociaż tak właściwie to tylko Jennie jest moim dzieckiem – dodała Liz, splatając nerwowo dłonie i rzucając Isabel rozpaczliwe spojrzenie. Rozumiałem coraz mniej.

—Czy któraś z was mogłaby wytłumaczyć mi to nieco jaśniej? – zapytałem usiłując ukryć irytację. Mówi się „tak” albo „nie”, a nie owija się w bawełnę nie wiedzieć czemu!

—Liz przyjechała do Roswell ze swoją córką i z synem Maxa – pośpieszyła z wyjaśnieniem Isabel. – Pamiętasz tego małego Zana, z którym przyleciała Tess?

—Pewnie, że pamiętam – aż takiej sklerozy jeszcze nie mam – powiedziałem ostro. – Od tego się chyba zaczęło i przez to musieliśmy zwiewać z Roswell! – cholera jasna. A ja myślałem, że to będzie zwykły, nudny pobyt w zwykłym, nudnym mieście! – Po co przywiozłaś go ze sobą? I dlaczego nie przyjechał Max? – zwróciłem się do Liz, czyniąc nadludzki wysiłek żeby się opanować. Ciekawe, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nie tamten przeklęty statek Tess, gdyby nie to, że szanowni rodzice Maxa raczyli nagrać na kasetę jak jego siostra robiła w pokoju huragan, gdyby Tess nie wysadziła w powietrze tej idiotycznej bazy wojskowej i gdyby wojsko nie uwzięło się na nas.

—Max nie żyje, Michael – powiedziała cichym głosem Isabel, kładąc rękę na moim ramieniu.

Max nie żyje. Świetnie. Zamiast tego Liz przywozi tu jego bękarta, od którego wszystko się zaczęło!

—Po co go tu przywiozłaś, Liz? – zapytałem gniewnie. – Przecież to syn Tess! Gdyby nie to, że postanowiła wrócić z synkiem, może wszystko wyglądałoby inaczej!

—Może! – zawołała Liz zrywając się z miejsca i zaczynając chodzić niespokojnie po pokoju. – A może i nie! Może to, co jest teraz jest o wiele lepsze niż to, co mogłoby się stać, przecież wtedy była wojna!

—O czym ty mówisz? – zdziwiła się Isabel.

—Nieważne – Liz machnęła ręką. – Teraz już nieważne. Ale to nie jest tylko syn Tess, Michael – zwróciła się do mnie z gniewem. – To również syn Maxa i nie będziesz miał co do tego żadnych wątpliwości gdy tylko go zobaczysz. Wygląda zupełnie jak on! Nawet Jennie nie jest tak do niego podobna! Nie masz pojęcia jak zginął Max, i nie masz pojęcia, co się wtedy działo. Zostało mi po nim tak niewiele pamiątek, a gdy pojawił się Zan, nagle było tak, jakbym miała Maxa z powrotem! Na chwilę i nie zupełnie tylko dla mnie, ale jednak z powrotem!

Zapanowało milczenie. Liz opanowała się już po swoim dość nieoczekiwanym wybuchu i stanęła przy oknie.

Istotnie, nie wiedziałem, co się stało z Maxem. To, że nie żył, wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne... Co do Tess i jej syna miałem jednak swoje zdanie. Chwila zapomnienia Maxwella przyniosła ze sobą katastroficzne skutki, nie tylko dla niego, ale i dla nas wszystkich. Dlaczego więc miałbym się cieszyć, że dzieciak Tess znów tu jest? Nie rozumiałem czemu Liz go tutaj przywiozła, przecież Tess była... była Tess! I to niby miała być ta niespodzianka?

—Może jak ich poznasz to zmienisz zdanie – powiedziała cicho Isabel patrząc na mnie z wyrzutem.

—Mam się cieszyć, że znowu pojawia się tutaj cień Tess? – zawołałem z oburzeniem zrywając się z miejsca. – Już zapomniałaś, co ona zrobiła?!

—Od kiedy to jesteś taki zawzięty, co? – odparła natychmiast Isabel. – I naucz się rozróżniać pewne rzeczy! Tess już dawno nie żyje i mógłbyś dać jej spokój, a Zan nie jest swoją matką! To znaczy nie identyfikuj Zana z Tess i odwrotnie, bo to po prostu głupota.

—No tak, wybacz, to ty spędziłaś dwadzieścia lat w Nowym Jorku jako światowiec podczas gdy ja uganiałem się za bydłem! – warknąłem urażony.

—Wiesz dobrze, że nie o to mi chodziło, ale skoro już tak twierdzisz – uniosła się Isabel.

—Kłóćcie się beze mnie! – wtrąciła się Liz. – Idę na dół, Maria ma drugą zmianę i chcę się z nią w końcu zobaczyć. Może chociaż ona zamiast wyrzucać mi, że przywiozłam syna Maxa, ucieszy się, że przyjechałam! – powiedziała gorzko wychodząc z salonu. Isabel odwróciła się do mnie i spojrzała na mnie gniewnie.

—Brawo, Michael – uśmiechnęła się sarkastycznie. – Ty to potrafisz człowieka powitać po dwudziestu latach, nie ma co!

—Niewinna się znalazła – mruknąłem, chociaż faktycznie zrobiło mi się nieco głupio. – Więc gdzie oni są? – zapytałem wrogo.

—Poszli rozejrzeć się po mieście – odparła Isabel. – Tylko nie zabij nikogo wzrokiem, jak ich spotkasz – dodała drwiąco.

No to wszystko wracało do dawnego porządku.



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część