_liz

Shattered like a falling glass (27)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

XXVII

Tragedią miłości nie jest śmierć lub rozłąka. O, to okropnie gorzkie uczucie patrzeć na kogoś, kogo się kochało z całego serca i duszy, tak bardzo, że nie chciało się go spuścić z oczu nawet na chwilę i patrzeć na niego rozumiejąc, że teraz mógłby sobie odejść na zawsze. Tragedią miłości jest obojętność.

Wyciągnęła dłoń w jego stronę, bojąc się samej ruszyć za Guevarą. Ale odpowiedział jej tylko powiew wiatru. Oderwała wzrok od ponurych budynków, by spojrzeć na niego. Nie było go obok. Szedł tuż za Max. Liz zamrugała niepewnie i opuściła rękę. Chyba jej nie zauważył. Jęknęła i niczego nieświadoma ruszyła za nimi.

Czuła się co najmniej dziwnie idąc przez plac, gdy wszyscy dokoła się jej przypatrywali. Nie potrafiła obojętnie i z uniesioną głową iść, jak X5. Oni to chyba mili w genach. Starała sie nawet lekko uśmiechnąć, by zatuszować strach, kiedy Guevara obróciła głowę i spojrzała na nią. Ciemne oczy z troską wbiły się w drobną postać. Przynajmniej ona zdawała się przejmować samopoczuciem Liz. Hotaru miała własne rozterki i najwyraźniej przelewała je w silny uścisk, bo dłoń Biggsa już czerwieniała z bólu. 593 był oczywiście przejęty i za siebie i za H. Mimo to on także posłał blady uśmiech otuchy do Liz.

Tylko to jedno spojrzenie, którego najbardziej potrzebowała, nie chciało na nią paść.

Wbiła wzrok w plecy Aleca. Serce podjechało jej do gardła. Pełen spokoju i dziwnego napięcia jednocześnie. Bała się nawet pomyśleć, co go gnębi. Czasami lepiej było nie znać jego myśli. Lodową obojętność i unikanie nawet kontaktu wzrokowego zrzuciła na karb nowej sytuacji. Miał przecież prawo na chwilę samotności i zły humor, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że musiał teraz przyzwyczaić się do zupełnie obcego miejsca.

Z ufnością podążyła dalej za nimi. Było tu okropnie. Zimno, obco, ponuro. Niby tak, jak w całym Seatle, tylko że gorzej. Skrzywiła się, gdy weszli do jednego z budynków, który przypominał raczej jakiś opuszczony hangar albo magazyn, a nie miejsce mieszkalne. Kolejne nowe twarze, a nawet pyszczki, czy jakkolwiek nazwać tych, którzy przypominali raczej organizmy cofnięte w ewolucji. Szepty, domysły. Oto jej nowi sąsiedzi.

Skręcili w jakiś korytarz. Guevara znała na pamięć plan tego miejsca? Liz siłą skierowała myśli z dala od dziwnego uczucia, jakie wywoływali w niej mieszkańcy TC. Niestety ponownie pchnęła je w stronę drugiego nienajlepszego tematu. Alec.

Jej ciało jeszcze odczuwało przyjemne kołysanie, jakie wywołał absynt fizycznego kontaktu. Krew popłynęła szybciej rumieniąc jej policzki. Czy szczęście było jedynie stanem przejściowym czy po prostu ten kryzys w jej życiu na chwilę nie pozwolił jej dostrzegać jasnych aspektów? Jakkolwiek brzmi odpowiedź na to pytanie, dla niej od kilku dni a nawet tygodni trwał ten przyjemny okres upojenia, który zawdzięczała Alecowi.

Niektórzy mówili, że kto pokocha raz, ten już nigdy nie zakocha się tak samo. Cóz, chyba obaliła tę teorię. Pokochała kiedyś Maxa. Teraz tonęła w tym uczuciu do Aleca. Co więcej, miała wrażenie, że jest ono o wiele głębsze, żywsze, mniej tragiczne i mdłe. Niektórzy mówili, że miłości nie da się wydrzeć z wnętrza, że zawsze pozostaje ślad. Cóz, tę teorię też chyba zlekceważyła. Bez względu na to, jak bardzo niegdyś kochała Maxa, teraz ani jedna rysa ani jeden nerw w jej wnętrzu nie należały do niego. Niektórzy mówili, że każdy kto kocha, cierpi bez przerwy. Cóż, ta teoria też legł w gruzach. Przecież kochała teraz i jeszcze w żadnym momencie nie zaznała posmaku cierpienia.

Uśmiechnęła się i powędrowała wzrokiem na Aleca. Niczym ściągnięty siłą woli, obrócił głowę. Przez ułamek sekundy zielone spojrzenie przemknęło po jej twarzy, ale od razu pobiegło dalej, jakby 494 tylko się upewniał, że wszyscy są w komplecie.

Może to kosmicznie zaprogramowane zmysły, może jej już wytrenowane wyczucie, a może zwykłe nieporozumienie uczuć – miała nieodparte wrażenie, że więcej było gorzkiego lodu w jego tęczówkach niż zielonego barwnika. I jakoś nie umiała znaleźć dla tego wyjaśnienia. Denerwujące serce, które głupio przy każdej okazji chciało ją zmartwić, wtłaczając do umysłu czarne myśli. Potrząsnęła głową, bo przecież to niedorzeczne myśleć, że mogło wszystko sie zmienić w przeciągu kilku godzin.

Nie mogło, prawda?

* * *

Rzucił torbę na środek pokoju. Powiódł wzrokiem dokoła. W zasadzie nie różniło się to szczególnie od jego mieszkania, ale mimo wszystko jeszcze nie przywykł do myśli o spędzaniu tu kolejnych dni.

W dodatku dopiero co zamknął za sobą drzwi, mając nadzieję, że odetnie się tym od drobnej brunetki, której obecność nie pozwalała mu podjąć tych ostatecznych kroków. Nie miał w sobie tyle siły, aby to zrobić, by pozwolić jej odejść. Gorzej, by zmusić ją do odejścia. Ale musiał podjąć to ryzyko, chociaż wiedział jakie będą skutki.

Ona już coś przeczuwała. A widząc nawet przez chwilkę jej rozgwieżdżone spojrzenie pełne uczucia i ufności, czuł się jeszcze gorzej. To będzie jak zabicie jej własnoręcznie, jak zabicie tym siebie samego.

Nie mógł tego zrobić.

Jej życie i tak było skomplikowane. Ledwo wydostała się z trującego miasteczka, w którym po raz pierwszy przebito jej wnętrze i wypełniono je rtęcią. Tą gęstą, lepką substancję, która toczyła krew z niewidocznych ran i łzy z zapuchniętych oczu. Myśli nie dające jej spokoju, budzące różne koszmary i lęki, pogrążające ją, tak niedawno dały jej odetchnąć. Zaledwie kilka tygodni pełnego oddechu i jasnego uśmiechu. Aż samemu chciało się rozkoszować radością w jej oczach. I miałby jej to odebrać tylko ze względu na własną niepewność? Miałby złamać wszystkie obietnice tylko dlatego, że bał się odrzucenia i bycia winnym? Miałby stać się Maxem Evansem?

Silny i bezwzględny X5 teraz bezradny i skołowany. Chyba jednak nie był w stanie jej odepchnąć.

* * *

Max zbierała ze stołu papiery i pudełka po chińszczyźnie, które pozostawiła właścicielka niewielkiego mieszkania. Sama zajęta była wykorzystywaniem Biggsa do zdzierania tapet. Guevara posłała Hotaru mordercze spojrzenie. Kiedy mieszkały razem H. się pilnowała, bo wiedziała jak Max nienawidzi takiego bałaganu. Teraz, gdy każdy miał osobne mieszkanie obawiała się, że Hotaru zatonie w tych papierach i porozrzucanych ciuchach już po tygodniu.

Jęknęła, gdy rozbawiona blondynka rzuciła się Biggsowi na plecy. Zachowywali się jak dzieci, jakby w ogóle nie przejmowali się tą sytuacją, jakby to było ich mieszkanie od lat. Zerknęła w stronę kuchni, gdzie Liz usiłowała palcami rozdzielić kawałki gorącej pizzy na talerze.

Drzwi trzasnęły i do dusznego pomieszczenia wszedł nie kto inny, tylko Alec. Obrzucił pobłażliwym spojrzeniem Hotaru i Biggsa, po czym rozłożył się na starej kanapie.

— Każdy coś robi, ty też mógłbyś się na coś przydać – syknęła Max i rzuciła w niego pudełkiem po kurczaku w sosie słodko-kwaśnym

— Tworzę nastrój – mruknął ze znudzeniem
Liz położyła talerze na stoliku i z uśmiechem pochyliła się nad Aleciem, zlepiając ich usta razem w leniwym pocałunku.

Może gdyby wiedziała o jego planie, w jakiś sposób mogłaby zablokować przepływ jaśniejących obrazów sygnowanych jej wspomnieniami. Widział drobne łzy spływające po jej policzkach, kiedy coś notowała w czerwonym brulionie. Słowa jakie wypisywał atrament na kremowych kartkach, dudniły w jego głowie. „Liz Parker już nie chce się czuć, jak do tej pory. Chce się wreszcie wyzwolić od całego bagażu, który zatrzymuje mnie w miejscu. Wolność... By szukać i znajdować i nigdy nie oglądać się na to, co może mnie znów omotać”

Oderwała się od niego, z błyskiem wpatrując się w nagła zmianę na jego twarzy. A on zerwał się z miejsca i wyszedł. Bez słowa, bez gestu.

Czyli jednak nie miało szans unikanie odpowiedzialności i łudzenie się, że takie życie może dać jej szczęście. Chyba musiał postradać zmysły skoro wydawało mu się, że przy nim wszystko w niej się zagoi a uśmiech pozostanie na ustach. Ni mógł jej tego dać, a jeszcze ją przytrzymywał.

Czas pozwolić jej odejść.

* * *

Nerwowo przekładała klucz w dłoniach. W korytarzu mijała innych mutantów, ale już nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Mamrotała coś, nie wiedząc, że usta rozchylają się raz po raz. Obłęd strachu motał rozsądek.

Myśli jak ćmy krążyły wokół świetlistego przeczucia, że jednak coś sie zmieniło. Niestety coś, co tak bardzo chciała ciągle mieć, co pragnęła utrzymać za wszelką cenę. Jedyne gorące uczucie, które w każdej sekundzie jej nowego życia topiło troski. Ale teraz zasypywana była kryształkami niepewności i strachu.

Alec dziwnie się zachowywał. Zupełnie jakby nie był sobą. Czy naprawdę coś się mogło zmienić tak szybko? Nie, nie... Na pewno się myliła! Na pewno była tylko przewrażliwiona. Zaraz to z nim wyjaśni, zobaczy ten jego uśmieszek, zielone tęczówki, nęcący głos i wszystkie obawy prysną jak zły czar. Uniosła dłoń, by zapukać i wtedy drzwi się otworzyły, a ciało Aleca prawie w nią uderzyło. Podskoczyła, ale uśmiechnęła się.

— Hej – melodyjny głos wydobył się z jej ust
Nie odpowiedział, tylko zamknął za sobą drzwi i skierował się na salę główną.

W zasadzie nie można było nijak nazwać tego pomieszczenia. Świetlica? Pusty magazyn z kilkoma kanapami i pianinem? Duży kawał zimnej posadzki do przejścia? Kilkoro mutantów kręciło się tu, jedni wychodzili, inni opierali się o barierki na podeście, inni po prostu siedzieli na kanapach.

— Alec – pobiegła za nim, usiłując go zatrzymać
Blondyn jednak nie reagował. Przesunął wzrok po całym pomieszczeniu aż zdecydowanym krokiem podszedł do zakurzonego pianina. Jego palce musnęły klawisze, nie wydobywając z nich jeszcze żadnych dźwięków.

To już nie było dziwne, to było przerażające. W ogóle nie przypominał błyskotliwego, uwodzicielskiego Aleca, z jakim miała do czynienia przez ostatnie tygodnie. Stanęła obok pianina wlepiając rozkojarzony wzrok w niego.

— Co się dzieje?
Nie wiedziała czy ma się martwić czy odpuścić i pozwolić mu samemu wyznać wszystko, gdy będzie na to gotowy?

Palce Aleca uderzyły w białe klawisze, wydobywając z nich niepokojące, gwałtowne dźwięki, które przeszyły ją niczym szpikulec. Kilka kolejnych gam zabrzmiało bardziej melodyjnie i spokojnie. Jakby igrał jej emocjami. Te klawisze nie były pianinem, one odzwierciedlały struny jego psychotycznych myśli i zszarganych uczuć.

Ponownie głębokie tony rozbrzmiały w jej uszach. Zielone spojrzenie na chwilkę się na nią przesunęło.

— Nic – odpowiedział niemalże kpiącym tonem – Kompletnie nic.
Nic. Tyle właśnie rozumiała z tego wszystkiego – nic. Skupił się na kremowych i czarnych prostokącikach, przeplatanych ze sobą. Palce wpijały się miękko w chłodne klawisze, jakby stapiały się z nimi w całość, jakby pianino stanowiło część niego samego.

Niebezpieczne dźwięki mieszane z perlistymi.

His eyes upon your face
His hand upon your hand
His lips caress your skin

Kolejno spływające melodie i takty coraz bardziej niepokoiły Liz. Wracało to przeklęte uczucie, że zaraz coś się stanie. Tym razem czuła, że koniec świata byłby o wiele przyjemniejszy niż to, co szykuje dla niej Alec.

It's more than I can stand!

— Czy to, co... co zaszło między nami... – pytała drżącym głosem – Żałujesz?
Prychnął, gwałtownie wbijając palce w klawisze i wręcz przelewając furię w wydobywane dźwięki. To było trudniejsze niż przypuszczał. A musiał to zakończyć jak najszybciej. Kolejne pięciolinie snuły się w powietrzu dręcząc serce Liz.

Why does my heart cry?

Siła przytrzymywał wzrok, by na nią nie spojrzeć, by nie zaprzepaścić wszystkiego przez łzy jaki za chwilę z niej wyciśnie.

— Ależ nie Liz – wymuszał w sobie ton lekceważący i złośliwy – Dostałem to, czego chciałem. Czemu miałbym żałować.

Why does my heart cry?

Ostre, głębokie tony wbiły w nią słowa Aleca niczym gwóźdź w trumnę, niczym ostrą stal w rozgrzane ciało. Rozżarzoną, zatrutą, prosto w serce.

— Nie zrozum mnie źle kotku – ciągnął dalej, powstrzymując własne łzy – Było cudownie. Ale ty chyba za dużo sobie wyobrażałaś. A to...

Why does my heart cry?
Feelings I can't fight!

— Tylko sex – dokończył
Cały gniew, ból i cierpienie trawiące go, przelewały się w muzykę. Pianino nie stanowiło instrumentu grającego wyuczone nuty. Było przekazem rozdarcia, wibrowało rozpacza Aleca i miało okrucieństwo zadać cios Liz.

Raz po raz uderzał w klawisze, nie mogąc blokować obrazów przesuwających się w jego umyśle.

Feeling I can't fight!
You're free to leave me but
Just don't deceive me!

Każdy uśmiech, każda łza, każdy oddech jakie miała dla niego odpłynęły już na zawsze. Odebrał to nie tylko jej, ale sam sobie wyrwał spokój jaki wprowadziła w jego życie. Przesunął wzrok na jej twarz.

Nie podejrzewał, że będzie aż tak bolało widzieć tę jedną łzę, toczącą się powolutku po jej policzku w dół.

You're free to leave me but
Justy don't deceive me!
And please believe me when I say...

Obróciła się i wbiegła po schodkach na podest, w stronę wyjścia. Ciemny korytarz prowadzący na boisko otwierał przed nią swoje ramiona. Wibrujące dźwięki jeszcze drgały w jej uszach. Alec wciąż wybijał rytm swojego serca i chaos strzępków uczuć na klawiszach.

And please believe me when I say...

Uniósł dłonie by zadać pianinu i sobie ostatni cios.

... I love you...

c.d.n.





Poprzednia część Wersja do czytania Następna część