_liz

Shattered like a falling glass (17)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

XVII

Alec nie odrywał wzroku od drobnej brunetki, wyżywającej się na szafce. Od samego rana dziwnie się zachowywała. Kiedy chciał ją pocałować, fuknęła na niego jak rozjuszona kotka. Początkowe zdumienie chłopaka przekształciło się w poważne zaniepokojenie. Liz nie tylko unikała jego, ale i wszystkich innych. Na widok Max zamknęła się w łazience na kilkanaście minut. Nawet Original Cindy nie była w stanie poprawić jej humoru.

Coś było nie tak, a on nie wiedział co. I to go najbardziej denerwowało. Lubił orientować się w sytuacji, znać podstawy. Teraz czuł się jak dziecko we mgle. Opierał się niedbale o ladę, obserwując jak brunetka wciąga rękawiczki na dłonie, mamrocząc coś pod nosem. Jeszcze jej takiej nie widział. I nie podejrzewał, że zobaczy. Spokojna, opanowana, może trochę skryta nie wydawała się móc w ogóle wpaść w taki stan. Jednego tylko był pewien. Nie złościła się z powodu rozdrażnienia. To był strach.

Tylko przed czym?

Mógłby podejrzewać, że cała stresująca sytuacja wokół po prostu ją nadwyrężyła, ale był na to za inteligentny. Nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, że ma to związek z tym od czego uciekała. Przeszłość.

Zielone oczy nie oderwały się od niej nawet gdy uniosła głowę i spojrzała wprost na niego. Ciemne oczy przez chwilę wręcz paliły, po czym zamgliły się kryształkami wody. Nigdy nie wtrącał się w niczyje życie uczuciowe i osobiste, ale teraz jego nerwy i umysł odmawiały posłuszeństwa. Jeżeli w przeciągu kilku godzin nie dowie się co tak gnębi Liz, to wyciągnie to z niej siłą. Czy tego chciała czy też nie.

Oderwał się od blatu, podchodząc do niej. Kiedy chciała go bez słowa wyminąć, zablokował jej drogę. Przystanęła, ale nie uniosła głowy. Wydawało się, że zdewastowana podłoga była dla niej niezwykle interesująca. Nie miał zamiaru zmuszać jej do kontaktu wzrokowego, nie tym razem. Ale tak po prostu odejść jej nie pozwolił. Chociaż ramiona wręcz rwały się do tego, by ją przytulić, powstrzymał się. Liz przypominała teraz delikatną bańkę, którą byle podmuch mógł rozerwać na strzępy, wydobywając wodnistą złość.

— Co się dzieje? – zapytał spokojnie, ale z naciskiem
Potrząsnęła głową. Nie odezwała się ani słówkiem, choć jej głos silnie wyrywał się z gardła.

To był jej problem. Sama musiała go rozwiązać, nie zdawać się na czyjąś pomoc. Przecież miała zacząć samodzielne życie, nie mogła prosić kogoś o wyręczenie jej. I mimo że bardzo potrzebowała chociażby psychicznego wsparcia, wmawiała sobie, że jest na tyle silna by dać sobie radę.

Ale ile może znieść człowiek jest wycieńczony ucieczkę, z niezagojonymi do końca ranami i to w centrum transgenicznego młyna?

— Wiem, że coś jest nie tak – głos Alec'a był teraz zimny i rozgniewany – Prędzej czy później dowiem się co.
Odsunął się, umożliwiając jej przejście. Nim jednak uciekła, dodał przyciszonym tonem:

— Wolałbym jednak móc ci pomóc.
Liz zacisnęła powieki. Wystarczyło, że sięgnąłby teraz po niego, wtuliła się w ciepłe ciało i wszystko mu powiedziała. A on na pewno by jej pomógł albo przynajmniej spróbował.

Nie mogła jednak wykonać tego kroku. Musiała sobie sama poradzić, jak zawsze. Nie była przecież dzieckiem, by ktoś za nią stawiał czoła życiu. Choć niewiadomo jak trudne było to zadanie i jak ją przerażało, musiała mu sprostać. Nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu. Odeszła.

* * *

Hotaru przemierzała niespokojnie kolejny sektor Seattle. Nie szukała niczego konkretnego oprócz odpowiedzi. Na wszystkie niepostawione do tej pory pytania. Wszystko, co do tej pory spokojnie w niej drzemało, zbudziło się gwałtownie ostatniego dnia. Nawet nie podejrzewała, że jedna rozmowa może tak wywrócić świat do góry nogami. I nie miała tu na myśli wyłącznie siebie.

Liz najbardziej odczuła tę zmianę, a zwłaszcza po dziwnej rozmowie przez telefon. Hotaru wiedziała, że coś musiało się stać, ale nie pytała. Wolała nie wtrącać się, mając nadzieję, że w jej życie też nikt się nie wepchnie. Jednak wspomnienia i lęki wróciły, szarpiąc nią na wszystkie strony. Ledwo skończył się problem z Lydeckerem a ona znów musiała uciekać, chować się i obracać. Oni wszyscy byli do tego zmuszeni.

Uśmiechnęła się lekko. Sytuacja była kryzysowa, ginęli bliscy, wszędzie mogli ich dopaść przeciwnicy mutantów. Ale mieli siebie. Wspierali się. Blondynka chyba dopiero teraz dostrzegła jak są sobie wzajemnie potrzebni. Może na codzień nie było tego widać, ale Max, Alec i Biggs byli dla niej najbliżsi i była w stanie za nich zginąć.

Bliscy... Skoro już się martwiła o bliskie jej osoby, to nie wykluczało z tego grona Liz. Cóż, może nie była z nią aż tak związana, ale mimo wszystko czuła się za nią odpowiedzialna. Dziwny, nerwowy nastrój brunetki wprowadzał ja w stan zaniepokojenia. Z tego co usłyszała, plus to, czego się domyślała, Liz musiała wiele przejść. Jej psychika wisiała na włosku. Drżała na sam dźwięk swojego imienia, rozglądała się z przerażeniem dokoła i była już chodzącą bombą zegarową. Dosłownie bez kija nie podchodź. Hotaru bez żadnych problemów odgadła, że to znów mieszkańcy Roswell musieli ją tak wybić z równowagi.

Nie podobała jej się taka Liz. Wolała ją uśmiechniętą i spokojną. Przecież musiał być jakiś sposób, żeby znów przywrócić blady uśmiech na jej twarz.

Był.

Wyjęła telefon i kliknęła jeden z przycisków. Po chwili znajomy głos odezwał się w słuchawce.

* * *

Liz wygrzebała z kieszeni klucze. Westchnęła. Cały dzień spędziła w stresie. Co chwila jakieś szpileczki myśli, strachu i wyrzutów wbijały się w jej ciało, nie pozwalając na chwilę spokoju. Najbardziej ją gnębiło, że przez jej zszargane nerwy obrywali wszyscy dokoła. Od rana ani słowem nie odezwała się do Hotaru, uciekała przed Max, oblała lodowatą wodą wściekłości Alec'a, olała szczebioczącą Cindy, Biggsa minęła bez słowa. Nie mogła jednak ot tak udawać, że wszystko jest w porządku.

A oni chcieli tylko pomóc. Jęknęła, czując jak mięśnie napinają się od całodobowej nerwówki. Teraz najchętniej by się zrelaksowała, uśmiechnęła, może nawet wzięła gorącą kąpiel. Albo usiadła z mutantami i pośmiała się. Była jednak pewna, że teraz sami unikają jej jak ognia.

Przekręciła klucz.

Przez chwilę jej serce przestało bić. Rozejrzała się dokoła. Czy to możliwe, żeby jej strach ją dogonił? Nie. Na pewno nie. Przecież nie wiedział gdzie jej szukać. Pchnęła drzwi i weszła do ciemnego mieszkania.

Przedpokój przeszła po omacku. Już miała sięgnąć do włącznika światła, kiedy w jej oczach zadrgały drobne ogniki. Pokój przypominał senne marzenie. Blat kuchni obstawiony był świeczkami, podobnie szafka przy kanapie. Ciemne oczy dziewczyny ze zdumieniem wpatrywały się w stolik, na którym ktoś rozstawił pachnące, gorące jedzenie. Włoska kuchnia. Jej ulubiona.

Ktokolwiek to przygotował i w jakimkolwiek celu, musiał umieć czytać w jej myślach.

Nabrała głęboko powietrza, chłonąc przyjemny zapach sosu do spaghetti. Jej żołądek natychmiast się odezwał. Przesunęła wzrok po całym pomieszczeniu, podchodząc bliżej. Mogłaby od razu usiąść przy stole i pochłonąć jedzenie, ale wolała to zrobić w towarzystwie swojej dobrej wróżki, która to przygotowała. Uśmiechnęła się i zawołała:

— Hotaru – odłożyła klucze na szafkę – Wychodź potworku, żebym cię mogła za to uściskać.
Drzwi od sąsiedniego pokoju uchyliły się.

Uśmiech momentalnie zmienił się w zdumienie. Zamiast niebieskookiej mutantki zobaczyła chyba najmniej spodziewaną osobę. Ciemne blond włosy, zielone tęczówki i tradycyjny uśmieszek. Zaraz, chwila! Przecież to mieszkanie Max i Hotaru, co on tu robił? I czy to on przygotował to wszystko?

— Gdzie Max i Hotaru? – pytanie Liz było raczej błagalną prośbą

— U mnie. – odpowiedział spokojnie i poszedł do kuchni – Taka mała zamiana miejsc na dzisiejszy wieczór.
Dostrzegła butelkę w jego dłoniach. Wino. Skąd on wytrzasnął wino? W o góle o czym on mówił?

Zamrugała niepewnie i rozchyliła usta. Ale on ubiegł jej pytanie, mówiąc subtelnie:

— Stwierdziliśmy, że przyda ci się wieczór spokoju i wytchnienia.

— I ty masz mi to zapewnić? – uniosła brew
To chyba kpina. Co jak co, ale przy nim nie można było zaznać wytchnienia. Może i odciągał myśli od problemów, ale kierował je w zupełnie nieodpowiednią stronę. Uśmiechnął się tylko i napełnił dwa kieliszki aromatycznym, bordowym płynem.

Przypomniało jej się jak cały dzień zwijała się i skręcała od nadmiaru cierpkich myśli. Teraz naprawdę potrzebowała wytchnienia. Nie była jednak pewna czy to był dobry sposób. Nie odrywała wzroku od Alec'a, nawet gdy podszedł do stołu, stawiając na nim kieliszki. Wyglądał świetnie, jak zawsze. Przełknęła ślinę, kiedy odgarnął włosy z jej policzka.

— Najpierw kąpiel.
Kąpiel. Jej źrenice rozszerzyły się błyskawicznie, a ciało samo odsunęło do tyłu. Jeżeli sobie wyobrażał, że cudowny klimat i pyszna kolacja pozwolą mu na coś takiego, to cholernie się mylił.

— Chyba cię pogięło – wypaliła
494 tylko pokręcił głową, unosząc wyżej lewy kącik ust.

Nie zdążyła nawet pisnąć, gdy jego dłonie zacisnęły się na jej talii. Miał zamiar przerzucić ją sobie przez ramię czy co? Ale on tylko zrobił krok w tył, ciągnąc ją ze sobą. Liz nie potrafiła się wyrwać. Może to przez ciepłe opuszki wpijające się w jej ciało, może przez zielone spojrzenie nieustannie ją przyciągające. A może po prostu postradała zmysły? W ten sposób, drobnymi kroczkami, doszli do łazienki.

Obrócił ją powoli, twarzą do wanny. Woda przyjemnie parowała. Aż kusiło by się w niej zanurzyć. Ciepłe palce opuściły jej ciało, oddech odbijający się od jej szyi też zniknął. Zamknął za sobą drzwi od łazienki. Liz pozostała sama z kuszącym żywiołem. Upewniła się, że nie podgląda jej zielonooki, po czym zasunęła z siebie przepocone ciuchy.

Pierwszy dotyk wody był osłabiający. Powoli cała zanurzyła się w płynnym odprężeniu. Jak jej tego brakowało... Oparła głowę o brzeg wanny. Musiała mieć tam w górze jakiegoś anioła stróża, który to wszystko dla niej zrobił. I nie chodziło jej tylko o kąpiel. Ktoś przecież musiał postawić na jej drodze transgenicznych. Nie znali jej za dobrze, a tak się o nią troszczyli, jakby była jedną z nich.

Niepokojące myśli topiły się w gorącej wodzie, pozostawiając jedynie słodkawą świadomość co jeszcze ją czeka.

* * *

Owinięta szczelnie szlafrokiem wróciła do pokoju. Alec siedział spokojnie przy stole, czekając na nią cierpliwie. Gdy pojawiła się na progu, wypoczęta i nieśmiało uśmiechnięta, wskazał jej miejsce po drugiej stronie stołu. Ale ona tylko opuściła głowę i usiadła na kanapie. Jej wzrok wbijał się w płomień jednej ze świec.

Wszystko tutaj było przyszykowane dla niej. Jedzenie, wino, kąpiel. I była za to wdzięczna. Tylko, że ciągle trawiły ją lęki wybudzone ostatniego dnia przez Marię. W tej sytuacji nie była w stanie nic przełknąć, mimo że żołądek się tego domagał. Czuła ciężar zielonego spojrzenia na sobie. Alec na pewno był zły, że się tak zachowywała. Nie chciała mu sprawić przykrości, ale nie umiała ot tak napić się wina i udawać, że wszystko jest ok. Odgarnęła włosy natrętnie pchające się jej do oczu.

— Ciągle coś jest nie tak? – ciepły głos jeszcze bardziej ją zasmucił
Kanapa skrzypnęła, gdy Alec usiadł obok Liz. Zielone oczy nawet na chwilę nie oderwały się od niej. To był pomysł Hotaru, żeby poprawić w ten sposób humor Liz. Zgodził się, bo sam miał ochotę ponownie ujrzeć jej uśmiech. Tylko, że zabierali się do tego od złej strony. Usiłowali złagodzić ból, ale nie wiedzieli skąd on się bierze.

— Wszystko w porządku – mruknęła
Kłamstwo jej nie wyszło, ale chciała mu po prostu dać do zrozumienia, że nie ma nastroju na jedzenie.

Prychnięcie. Alec doskonale wiedział, że nieustannie ją coś gryzie. Nie miał zamiaru wyciągać z niej tego siłą, nie był psychologiem. Skoro chciała udawać, że jest ok, to mógł jej w tym pomóc. Przekręcił się, rozkładając na kanapie i kładąc głowę na jej kolana. Zesztywniała, prostując plecy i wpatrując się w niego w szoku. Po chwili jednak rozluźniła się, opierając o kanapę. Jej dłoń machinalnie dotknęła jego włosów, to było jak głupie przyzwyczajenie.

— Właściwie dlaczego tu jesteś? – zapytała miękko
To ją ciągle zastanawiało. Nie musiał się przecież zgadzać na plan Hotaru. Nie musiał robić nic. A jednak był tu i usiłował ją rozweselić.

Czekała na odpowiedź, ale zielone oczy przymknęły się, a kokieteryjny uśmieszek zniknął z jego twarzy. Sam nie rozumiał tego, co nim powodowało. Mógłby powiedzieć, że przyjaciele sobie pomagają, tylko że nie byli przyjaciółmi. Kim właściwie dla siebie byli? W jednej chwili traktowali się z chłodem a sekundę potem nie mogli się od siebie oderwać. Każdego dnia jego myśli co jakiś czas odpływały w jej stronę. W całym tym zamieszaniu uśmiechał się dopiero, gdy ją widział. Co gorsza, będąc z inną dziewczyną najzwyklej w świecie zastanawiał się co robi Liz. Co tu robił? Po prostu chciał tu być i tyle.

— Bo potrzebujesz, żeby ktoś tu był – powiedział spokojnie, ale dodał melodyjnie – A Hotaru nie uprzyjemnia tak życia, jak ja.
Liz nie mogła powstrzymać uśmiechu.

— Tak. – mruknęła z rozbawieniem – Cóż za przyjemność być twoją poduszką...
Kokieteryjny uśmieszek powrócił na usta Alec'a. Nie przeszkadzało mu, że była jego poduszką. Przeciwnie, lubił czuć jej ciepło przy sobie, bez względu na to w jakiej postaci.

—Wolałabyś być kołdrą? – zapytał subtelnym, hipnotyzującym tonem – Musiałabyś zmienić nieco pozycję.
Brunetka przewróciła oczami. Nie żeby jej przeszkadzały wieczne skojarzenia zielonookiego, ale chyba troszkę przesadzał.

— Opanuj się! Ktoś cię powinien wreszcie postawić do pionu – syknęła
Alec ponownie przymknął oczy i odpowiedział niby to z nuta rozżalenia:

— Wolałbym do poziomu...

Liz nie nie odpowiedziała. To nie miało sensu, bo cokolwiek by powiedziała on i tak znalazłby na to ripostę. Przyjemnie było się oderwać od pogrążających myśli. Jednak one nie dawały się tak łatwo odpędzić. Wróciły nawet ze zdwojoną siłą. Tam za drzwiami, gdzieś na ulicach Seattle czyha na nią przeszłość, a tutaj bezczelny mutant rozkładał się na kanapie i usiłował ją skusić. Paranoja.

Znów straciła nastrój. Alec momentalnie otworzył oczy, wbijając w nią zielone spojrzenie. Wyczuł, że ponownie wpada w swój ciemny dołek. Może tym razem jednak pozwoli wyciągnąć do siebie rękę. Widząc smutne ogniki w ciemnych oczach, zapytał bezpośrednio:

— Powiesz wreszcie o co chodzi?
Przełknęła ślinę. W jej trzewiach ołowiana posoka powoli zastygała, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Westchnęła.

Chciała być silna, chciała sobie sama poradzić. Drobne, jednoosobowe wsparcie chyba by nie zrujnowało tego planu. Przymknęła powieki i wymamrotała:

— Max jest w Seattle i szuka mnie.


c.d.n.


Poprzednia część Wersja do czytania Następna część