_liz

Shattered like a falling glass (12)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

XII

Biggs położył na kanapie ciało Hotaru. Liz zerwała się z miejsca, podbiegając do rannej dziewczyny i wręcz odpychając Biggsa. Nie zrobiła tego specjalnie, po prostu chciała znaleźć się jak najbliżej blondynki. Zamarła widząc zakrwawioną koszulkę.

— Chryste, co się stało? – zapytała zszokowana
Ale nikt jej nie odpowiedział. Alec przyniósł miskę z ciepłą wodą i ręczniki. Jakby to mogło pomóc.

— Zadzwonię do Logana – Max zaczęła nerwowo szukać komórki
Świat wokół Liz zdawał się wirować. Widziała jedynie leżącą, nieprzytomną Hotaru. Wszystko inne zanikało. Uniosła lewą dłoń, przyglądając się jej wnętrzu. To było możliwe... Ale przecież nie potrafiła tego robić na taką skalę. Umiała wyleczyć drobne rany, nie takie przypadki.

Napięcie wzrastało z każdą sekundą. Upływający czas był cenny. Blondynka w każdej chwili mogła się już nie ocknąć. Liz poczuła żółć wypełniającą jej trzewia. Wydawało jej się, że patrzy na samą siebie te dwa lata temu, kiedy też odpływała do innego świata. Drżącymi rękoma podsunęła koszulkę Hotaru do góry, odsłaniając zakrwawiony brzuch. Jedna rana. Nie była w stanie określić skąd pochodziła, ale musiała przebić śledzionę. Liz zacisnęła usta powstrzymując chęć zwymiotowania.

Nie chodziło o krew. Jej naoglądała się już mnóstwo i to z różnych źródeł. Po prostu kołowało jej się w głowie na myśl, że może być jednym ratunkiem dla blondynki. Nabrała głęboko powietrza. Obróciła głowę w stronę pozostałych i wycedziła przez zęby zimne żądanie:

— Wyjaśnicie mi to wszystko.
To powiedziawszy, powróciła wzrokiem na Hotaru. Podsunęła niebieską koszulkę jeszcze wyżej. Przyłożyła prawą dłoń do wciąż krwawiącej rany.

— Boże, żeby się tylko udało – wymamrotała błagalnym głosem

Zacisnęła powieki, koncentrując wszystkie swoje siły na tej jednej ranie. Dreszcz przebiegł przez jej ciało, przekształcając się w mrowienie, które przemieściło się aż do koniuszków jej palców. Dłoń się rozgrzewała w zawrotnym tempie. Wiedziała, że zaczęło działać i jasne światło wydostaje się spod jej ręki. Usłyszała jak Biggs wstrzymuje powietrze. Nie było teraz czasu na zastanawianie się nad ich osądami. Skoncentrowała się jeszcze bardziej. Z każdą upływającą sekundą czuła się coraz słabiej, nie była pewna czy doprowadzi to do końca. Przed jej oczami przebiegły dziwne obrazy. Bardzo podobne do tych, które widziała na dworcu po zetknięciu się z Aleciem. Zacisnęła powieki. Wydawało jej się, że dosłownie czuje jak wszystko ulega naprawie. Tkanki się zrastają i regenrują, zakażenie się cofa, skóra się sklepia. Nie ważne czy będzie blizna czy nie, grunt by wróciło życie. Energia odpłynęła powodując osunięcie się Liz na ziemię.

Miała zamknięte oczy, ale wciąż kręciło jej się w głowie. Poczuła jak ktoś unosi jej ciało i sadza na kanapie. Jeszcze kilka głębokich oddechów i dostanie hiperwentylacji. Powoli otworzyła powieki. Wszystko było zamglone, ale domyśliła się, że stoją przed nią trzy osoby. Przetarła dłonią oczy, wymuszając na nich dobre działanie. Przesunęła wzrok na miejsce obok siebie, gdzie kuliło się w pełni przytomna i jednocześnie przerażona Hotaru.

— Jak to zrobiłaś? – nie wiedziała czego jest więcej w głosie Biggsa, zaskoczenia, fascynacji czy strachu
Jęknęła, dotykając dłońmi głowy. Wszystko ciągle wirowało. Musiała zużyć za dużo energii jak na pierwszy raz. Taka rana to nie zwykłe przecięcie naskórka. I jeszcze ta wizja... Cała grupa dzieci trenujących sztuki walki, białe ściany, zimno. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem.

— O nie – starała się brzmieć stanowczo, ale jej głos był na skraju załamania – Najpierw wy.

— Czemu mielibyśmy ci zaufać? – Max wciąż chciała zachowywać swoje zasady
A Liz nie miała ochoty na użeranie się z nią ani z nikim innym. Najchętniej poszłaby spać albo wzięła długą, gorącą kąpiel. Jęknęła tylko i zużyła resztkę swoich sił na wstanie z kanapy.

— Nie musicie – wymamrotała na wpół przytomne
Wykonała może ze dwa kroki w stronę drzwi, kiedy wszystkie mięśnie odmówiły posłuszeństwa i nogi się pod nią ugięły. Zamiast na ziemię, wpadła w czyjeś ramiona, ale nie była w stanie stwierdzić czyje. Jej świadomość odpłynęła.

* * *

Miała wrażenie, że spała z dwa dni. W pełni zregenerowana i wypoczęta. Tylko w umyśle kołatały wspomnienia krwawej nocy. Jej pamięć urwała się na chęci wyjścia, ucieczki. Potem nie było już nic. Nic jej nie wyjaśnili. Wręcz przeciwnie, bali się jej i nie wyglądali na zadowolonych z jej dzieła, mimo że uratowała Hotaru.

Była pewna, że lży teraz w jakiejś alejce, porzucona ze swoim bagażem i przekleństwem. Otworzyła niechętnie oczy. Od kiedy to niebo ma barwę kremową? Chwilkę jej zajęło zrozumienie, że to nie jest niebo tylko sufit. W powietrzu unosił się znajomy zapach mleka. Czyli wciąż była w mieszkaniu Hotaru. Nie pozbyli się jej. Obróciła głowę, chcąc się zorientować gdzie są właściwie. Dostrzegła w kuchni dwie postacie. Zamrugała, pozbywając się resztek snu. Max i Biggs. Max stała do niej tyłem coś mówiąc, Biggs szukał czegoś w lodówce. Pewnie mleka. Przesunęła wzrok niżej, błądząc nim po podłodze. Pod ścianą zobaczyła Alec'a. Siedział wsparty plecami o ścianę, z zamkniętymi powiekami.

— Wreszcie się obudziłaś – głos Biggsa całkowicie ją otrzeźwił
Alec nie otworzył powiek, ale uśmiechnął się. Tym razem nie był to jego firmowy uśmieszek, ale wyraz pełnej ulgi i troski.

Liz usłyszała straszny hałas i czyjeś szybkie kroki. Po chwili tonęła w czyimś uścisku. Jasne kosmyki przesunęły się przed jej oczami. Po chwili dziewczyna oderwała się od niej. Kobaltowe oczy pełne życia z uśmiechem szukały na jej twarzy oznak choroby czy osłabienia.

— Hotaru – przez usta Liz przebiegł jasny uśmiech
Udało się. Chwała Maxowi Evansowi, że pewnego dnia przekazał jej część swoich zdolności.

Ktoś wcisnął w jej dłoń chłodną szklankę. Uniosła wzrok, odnajdując ciepłe oczy Max. Naczynie z mlekiem i nieśmiały uśmiech chyba miały być formą przeprosin. Teraz wszyscy się w nią wpatrywali, łącznie z Aleciem. Rozproszyli się po mieszkaniu jakby każdy miał wyznaczoną pozycję, z której mógł obserwować Liz. Hotaru siedziała tuż przy niej, Max zadowoliła się stolikiem, Alec nie opuszczał swojego stanowiska przy ścianie, a Biggs przechylał się przez ladę.

— Dobrze się czujesz? – zapytał
Tylko przytaknęła głową. W zasadzie czuła sie świetnie, nie licząc lekkiego bólu głowy. Przeniosła swój wzrok na blondynkę skuloną obok.

— Z tobą ok? – upewniła się

— Tak – odpowiedziała z uśmiechem, ale po chwili dodała nieco innym tonem – Chciałabym ci podziękować za to co zrobiłaś. Ale mówiąc szczerze to nie mam pojęcia co zrobiłaś.

Liz potrząsnęła głową. Nie da się znów w to wrobić. To oni najpierw muszą się wyspowiadać, nie ona. Za długo była przyzwyczajona do wykonywania poleceń bez mrugnięcia i do zapominania o własnej osobie. Zawsze spychała na bok swoje potrzeby i pytania. Nie tym razem. Tu już nie było Lizzy Parker. Siedziała tu prawdziwa Liz i czekała na odpowiedź od tych, którzy pomogli jej odzyskać prawdziwe życie.

— Wszystko w swoim czasie – powiedziała spokojnie, przechylając szklankę – Najpierw WY.

Cała czwórka wymieniła między sobą znaczące spojrzenie, po czym Max zaczęła mówić:

— Cóż...

* * *

Liz podciągnęła kolana pod brodę, szykując się na uważne słuchanie. W prawej dłoni ciągle ściskała szklankę z mlekiem. Może powinna ją odstawić, ale nie chciała przeciągać tej chwili. Max wreszcie wydobyła z siebie głos.

— Jesteśmy mutantami...
Urwała, przyglądając się uważnie Liz. Ale ona zdawała się nie być tym w ogóle poruszona. Ciągle spoglądała uważnie na Max, czekając na kontynuację.

Nie była zszokowana. Podejrzewała, że nie są zwykłymi ludźmi. A stykała się już z kosmitami i to różnymi ich rasami, więc mutanci nie robili na niej szczególnego wrażenia. Za to czwórka transgenicznych wydawała się być zdumiona jej spokojem.

— Mów dalej – powiedziała łagodnie
Max zamrugała, ale kontynuowała.

— Manticore. Rządowa jednostka do tworzenia genetycznych mieszanek, takich jak my. Tam powstają doskonali żołnierze działający na potrzeby rządu – skwasiła się nieco, recytując tę regułkę – Jesteśmy tak zwaną serią X.

— X5 – dodała Hotaru

Liz napiła się mleka. Wciąż nie była przerażona ani zszokowana. Raczej zniesmaczona tym, że rząd bawił się w ingerowanie w genetykę. Jak można było eksperymentować na ludziach?! To przypominało chore, psychotyczne filmy z lat pięćdziesiątych.

— Genetyczne mieszanki. – Liz powtórzyła z namysłem – Na czym polegają te serie X?
Hotaru spojrzała na nią ze zdumieniem. Pytała czysto naukowym tonem. A ona zawsze sie bała, że jeśli komuś zwykłemu to wyjawi, to ta osoba dostanie zawału albo ucieknie z krzykiem. Jednak mała brunetka nie była wcale wstrząśnięta, tylko zaciekawiona.

— Miesza sie ludzkie DNA ze zwierzęcym – wyjaśniła Max – Używano DNA psa, kota, rekina, ponoć nawet pająka.

— A... – Liz chciała zadać pytanie, ale Max ją ubiegła

— X5 to mieszanka kociego DNA i odrobiny rekina, oczywiście na spółkę z ludzkimi genami.

— Kocie? – Liz spokojnie wszystko analizowała – Stąd u was ta szybkość, te płynne ruchy i... – spojrzała na Alec'a – Widzenie w ciemnościach.
Max potwierdziła skinięciem głowy. Zaskakujące jak ta mała chłonęła wiadomości i szybko wszystko analizowała. Jej wiedza też była godna podziwu. Przez chwilę pomyślała, że może Liz też jest X5, jedną z zaginionych z serii. Ale szybko sobie uświadomiła, że dziewczyna ma nieco inne zdolności.

— Byliśmy dziećmi, kiedy zaczęli nas trenować. Godziny nauki, jak mordować ludzi gołymi rękoma – słowa z obrzydzeniem wypadały z ust Max – Któregoś dnia po prostu uciekliśmy.

— Kto uciekł ten uciekł – mruknął Biggs
Liz spojrzała na niego. Sądziła, że mówi o sobie, ale jego ciepłe oczy zerkały na Alec'a. Zielonooki chłopak wbijał wzrok w podłogę.

Dziwny ścisk w sercu pchał Liz w jego stronę. Powstrzymała się, przełykając ślinę. Ponownie popatrzyła na Max. Dziewczyna wyjaśniła przyciszonym głosem

— Alec uciekł później. Gdy drugi raz trafiłam do Manticore.
Brunetka przytaknęła. Nie poruszał jej fakt istnienia mutantów. Brzydziło ją tylko, że robiono coś takiego, że jacyś ludzie byli w stanie ingerować w DNA niewinnych dzieci. I jeszcze stwarzano ich by zabijali. Zrujnowali im dzieciństwo. A Alec siedział tam tak długo. To stąd jego bariery, blokujące dostęp do wnętrza.

— Były tam różne jednostki – Max kontynuowała – Nawet Psy-Ops, które potrafiło wymazać wszystko z pamięci. Dosłowne pranie mózgu. Całe życie tam kręci się wokół zabijania i doskonalenia.

Liz poczuła wreszcie totalne obrzydzenie. Zamknęła oczy. Wciąż pamiętała swoje wizje. A to były tylko urywki całego ich życia tam. Nie dziwiło jej teraz, że tak opierali się i unikali pytań. Tu nie tylko chodziło o przykre wspomnienia. Żyli w ciągłym strachu, że ktoś się dowie. Może rząd znów ich zamknie albo po prostu ludzie spanikują. Zwykłych mieszkańców planety Ziemia przerażała możliwość spotkania „ulepszonej” formy życia w każdej postaci. Bali się, że to może ich zniszczyć.

— W skrócie to tyle o nas. – zakończyła Max
Tym razem mina Liz nie wyrażała pełnego spokoju. Była raczej przygnębiona.

Ale jak miała nie czuć się tak, skoro to zaczynało dotyczyć też jej. Też była inna, zmieniona, ulepszona. Może jej genetycznym materiałem nie bawili się psychotyczni naukowcy tylko zakochany chłopak, ale w efekcie była hybrydą. Czuła jak spojrzenia czterech mutantów wbijają się w nią. Odstawiła pustą już szklankę. Teraz nadeszła na nią pora. Jej wyznania, jej przeszłość.

— Też jestem swojego rodzaju mutantem – powiedziała spokojnie, jakby starała się by każde jej słowo do nich dotarło – Hybrydą, mówiąc ściślej. Z tym, że mnie nie zmienili naukowcy tylko... miłość.

Wiedziała, że w większy szok wprowadzi ich już tylko słowem UFO. Westchnęła i wbijając wzrok w podłogę, mówiła dalej.

— Dwa lata temu, w Roswell miała miejsce strzelanina, w której zostałam śmiertelnie ranna. Los chciał, że na miejscu był pewien chłopak.

— Max? – Hotaru szybko się domyśliła

— Tak. Myślałam, że to koniec, że umrę. Ale on mnie uratował – przełknęła ślinę – Uzdrowił. Jednym ruchem dłoni.
Kiedy to opowiadała, brzmiało niedorzecznie. Teraz pozostawało ujawnienie najbardziej absurdalnego szczegółu.

— Max jest kosmitą.

Szok to słabe określenie na reakcję czwórki transgenicznych. Max i Hotaru wstrzymały oddech. Biggs prawie wypadł zza lady, a Alec wpatrywał się w nią jak w wariatkę. Mimo to, Liz postanowiła dokończyć historię.

— Podobnie jak Isabel, Michael i Tess. Ale pomińmy ten chłam. Wszystko opiera się na tym, że Max mnie uzdrowił, zmieniając tym samym moje DNA. W efekcie sama mam kosmiczne zdolności – spojrzała na Hotaru – To dzięki nim cię uzdrowiłam.

Kiedy nikt nie zareagował, jęknęła z rezygnacją. Wyciągnęła przed siebie rękę i roztrzaskała szklankę na drobniutkie kawałeczki. Max aż podskoczyła z przerażeniem. Wszyscy, łącznie z Aleciem wlepili wzrok we fragmenty naczynia a potem w Liz. Ta ponownie uniosła rękę, mrużąc nieco oczy. Zauważyli zielone niteczki przesuwające się po wnętrzu jej dłoni i po chwili szklane odłamki wirowały w powietrzu, powoli scalając się w nienaruszoną szklankę.

— Jesteś kosmitką? – Biggs zapytał z niedowierzaniem i obłędem

— Hybrydą – sprostowała z naciskiem

Spoglądali na siebie w milczeniu. Nikt nie wiedział co powiedzieć. Co było bardziej szokujące – czterech mutantów czy jedna dziewczyna kosmity?

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część