yeti

Efekt rumowy (4)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

IV

Uszczypnęłam się po raz trzeci w ciągu ostatnich paru minut. Zabolało. A więc nie spałam. Dziwne. Bo sytuacja była jak żywcem wyjęta ze snu... a właściwie z koszmaru, bo absolutnie i w żadnym wypadku nie miałam ochoty nakryć swego brata w środku gorących macanek z dziewczyną. Ale, choć sam fakt wejścia w taką scenę był z lekka obrzydliwy, to nie to stanowiło przedmiot mojego oszołomienia. No bo... jakim cudem do czegoś takiego w ogóle doszło?! Liz Parker w sypialni mojego brata?! Jak? Oczywiście zdawałam sobie sprawę z wieloletniego zauroczenia Maxa panną prymuską, ale, z tego co wiem, nigdy nie robił żadnych ruchów w jej stronę... Zawsze trzymał się na uboczu, częściowo z powodu swego skrytego charakteru, częściowo z powodu sekretu, który cieniem kładzie się na naszym życiu od lat. Max nigdy nie był na randce, mimo że praktycznie od początku szkoły nie zszedł z nieoficjalnej pierwszej piątki największych przystojniaków szkoły. Nie znaczy to oczywiście, że nie zauważał dziewczyn... no dobra, nie zauważał – z jednym wyjątkiem. Wyjątek ten to Liz Parker. I na nic zdały się starania innych uczennic – nie reagował ani gdy Pam Troy "przypadkiem" wpadła na niego, ani gdy Tiffany Burns usiłowała wepchnąć mu swój biust pod nos pod pretekstem sprawdzenia, czy w jego włosy nie zaplątał się liść. Zawsze i wszędzie – tylko Liz. Ale i tu nie było żadnych widoków na romans. Max był zbyt nieśmiały, by porozmawiać z nią na tematy nie związane ze szkołą czy zamówieniem jedzenia w Crashdown. Ograniczał się wyłącznie do obserwacji. I, prawdę mówiąc, byłam z tego zadowolona – ich związek byłby poważną komplikacją dla nas wszystkich – zbyt szybko stałby się zbyt intensywny i sbyt poważny, czułam to w kościach. Ale teraz miałam wrażenie, że brakuje mi jakiegoś kawałka tej układanki... no bo jak, u diabła, rzeczona Liz Parker znalazła się w naszej łazience pozbywając się w przyspieszonym tempie zawartości swego żołądka? Zdaje się, że konieczne będzie zawiadomienie Michaela i zorganizowanie spotkanka pod hasłem 'nie możemy się angażować.' Bo Liz to, bez cienia wątpliwości, to zaangażowanie, przynajmniej dla Maxa. A zaangażowanie to kłopoty.

Cichy głos Maxa docierał do mnie jak daleki pomruk. Nie rozróżniałam słów, ale i tak wiedziałam, że uspokaja Liz. Nudności musiały już minąć, o czym świadczył dźwięk wody lejącej się z kranu. Zaraz wyjdą, a ja będę musiała dopilnować, by Liz znalazła się w drodze do domu zamiast z powrotem w sypialni Maxa, choćbym sama miała ją odwieźć.

Ledwie słyszalny klik otwieranych drzwi dał mi znać, że Max i Liz opuszczają łazienkę. Oderwałam się od ściany z zamiarem przypomnienia im, że Liz musi wracać do domu, ale słowa uwięzły mi w gardle. Bo, choć ciężko mi to przyznać, widok był uroczy. Max niósł Liz na rękach, a ona wtulała się w niego jakby był jej ostoją i opoką. W dalszym ciągu szeptał jej coś do ucha i nawet udało mu się wywołać lekki uśmiech na jej twarzy. Minęli mnie jakbym nie istniała i weszli do pokoju Maxa. I to sprawiło, że się ocknęłam. Nikt nie będzie traktował Isabel Evans jak powietrze... no i nie mogę pozwolić, by podjęli... przerwane czynności.

Wpadłam do sypialni Maxa w momencie, gdy sadzał Liz na łóżku jak porcelanową drogocenną figurkę. Kucnął przed nią, tak by ich twarze były na tym samym poziomie i tym razem nie miałam problemów z usłyszeniem jego słów.

— Posiedź tu chwilkę, dobrze? Ubiorę się i odwiozę cię do domu.

— Nie chcę – głos Liz brzmiał jak u rozespanego dziecka. Co jest grane? Gdyby nie była to Liz Parker, wzorowa uczennica zawsze przestrzegająca zasad, to pomyślałabym, że jest wstawiona... Eee, chyba mi się wydaje.

— Jest już późno, a, choćbym nie wiem jak chciał, nie mogę pozwolić ci tu zostać...

"Choćbym nie wiem jak chciał"? Boże, naprawdę muszę zadzwonić do Michaela! Jeszcze jeden taki tekst i zrobię to natychmiast, Hank czy nie Hank.

— Ale ja nie chcę cię zostawić... Chcę z tobą spać, w twoich ramionach...

Że co proszę? No to już nie miałam wątpliwości, że uciekła mi jakaś niezwykle ważna część tej historii. Max szaleje za Liz – to żadna tajemnica, przynajmniej dla mnie. Ale odwrotnie? Czyżbym wylądowała w świecie równoległym?

— Zobaczymy się w szkole, w poniedziałek. Ale teraz musisz wracać do domu, więc cię odwiozę. Inaczej twoi rodzice będą się martwić.

Dobrze, Max. Karta rodziców powinna zadziałać.

— No dobrze... – choć z ociąganiem, to jednak się zgodziła. Widocznie nawet w tak przedziwnym stanie Liz Parker pozostaje wzorową córeczką.

— Świetnie. Wrzucę coś na siebie i będziemy jechać. – odgarnął jej kosmyk włosów za ucho, wyraźnie szukając w jej twarzy potwierdzenia, że zrozumiała jego słowa. Liz zaczęła kiwać głową, ale zamarła w pół ruchu i zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad czymś głęboko.

— Nie musisz. Alex...

Alex? Whitman? O czym ona...

— Alex cię tu przywiózł? – mój braciszek nie na darmo zbiera same piątki. Czasem myślę, że celowo zaniża niektóre ze swoich ocen, by Liz była od niego lepsza. W końcu z naszą fotograficzną pamięcią... Tym razem potaknięcie Liz przebiegło bez zakłóceń. W dwóch krokach znalazłam się przy oknie i dyskretnie wyjrzałam. Rzeczywiście, po drugiej stronie ulicy stała zdezelowana honda, a w środku majaczyła czyjaś sylwetka.

— Czeka na nią przed domem Brownów – poinformowałam Maxa półgłosem. Krótkim ruchem głowy dał znać, że usłyszał.

— No to tylko założę dżinsy i zaniosę cię do samochodu Alexa. W porządku?

Nie zdziwiło mnie jego zaniepokojenie. Pojedyncza łza torowała sobie drogę po policzku Liz. Powstrzymałam podobne pytanie cisnące się na moje usta. Max sobie poradzi.

— Jesteś dla mnie taki dobry... – Słodki Jezu! Tego nam jeszcze tylko brakuje – rozklejona Liz Parker. – Tak łatwo byłoby mi cię pokochać... tak łatwo. Gdybyś tylko pozwolił się do siebie zbliżyć...

Stłamsiłam przemocą chęć ponownego uszczypnięcia się. I tak już będę miała siniaki. Muszę po prostu przyjąć, że to wyjątkowo dziwaczny, przewlekły sen, z którego obudzę się nad ranem – miejmy nadzieję, że nie pamiętając ani sekundy... i wszystko będzie po staremu. A jeśli nie... cóż, to pomyślę o tym jutro. Boże, kiedy zamieniłam się w Scarlet O'Hara?

Max drżącą ręką pogładził Liz po policzku, ścierając równocześnie ostatnie ślady wilgoci. Szczękę miał bardzo mocno zaciśniętą, powstrzymując się widocznie ostatkiem sił przed wyznaniem swoich uczuć. Niemalże czułam jak z każdą chwilą jego osławiona kontrola znika. Czas o sobie przypomnieć.

— Max! – syknęłam najgłośniej jak umiem. Poderwał głowę i zerknął na mnie w popłochu. Moje piorunujące spojrzenie przywołało go do porządku.

— Ubiorę się i idziemy – jego głos był zdławiony, ale kontrola wróciła do jego oczu. No i dobrze, powiedziałam sobie, nie dopuszczając na pierwszy plan myśli, że z pewnością zrujnowałam jedną z najlepszych chwil w życiu mojego brata.

Zrobiłam to dla jego dobra.

***



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część