yeti

Efekt rumowy (20)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

hej. czy ktoś mnie jeszcze pamięta? przerwa była potwornie długa, zdaję sobie z tego sprawę i bardzo mi z tego powodu przykro – niestety szare życie nie daje o sobie zapomnieć, a i muza ostatnio nie dopisywała... no, ale w końcu jest. oto część XX – miłej lektury:-)
***

XX

No dobra, minęły dwa dni i byłem tu znowu. Usiłowałem powściągnąć swoją ciekawość i do tej pory trzymałem się z dala. Jestem pewien, że Maria absorbowała Liz wystarczająco... Ale nie znaczy to jednak, że nie śledziłem wydarzeń dnia i że umknęła mi magiczna przemiana Liz... ani to, że teraz, sadowiąc się na swoim łóżku, dokładnie naprzeciwko miejsca na podłodze, które z lubością okupowałem, wyglądała na zmęczoną, zadowoloną i zdenerwowaną – wszystko naraz. Maria paplała coś o nieznośnych klientach i aroganckich facetach, porzucając całe naręcze przekąsek na łóżku i wygrzebując z niego triumfalnie dwa kubełki lodów – Liz obserwowała ją bez słowa... sprawiała wrażenie, jakby chciała być gdzie indziej i miała totalnie dość dzisiejszego dnia. Miałem przemożne wrażenie, że Maria prośbami i groźbami zmusiła ją do tego spotkania. Uznałem, że moja misja na dziś jest z gatunku tonować-Marię-by-dała-Liz-żyć. Nie chciałem dodawać niczego do ciężaru, który w dość widoczny sposób obciążał barki Liz, dlatego, póki co, siedziałem cicho i ograniczyłem się do obserwacji.

Maria, z pewnością stałego bywalca, rozsiadła się na łóżku Liz i z entuzjazmem wbiła łyżeczkę w zmrożoną słodkość, najprawdopodobniej, o ile ją znam, o smaku orzechowo-czekoladowym. Liz bez słowa rzuciła mi paczkę chipsów. Zawsze wolałem słone przekąski i moje przyjaciółki dobrze o tym wiedziały. Ruchy Liz były powolne i wystudiowane – zdjęła pokrywkę ze swojego pojemnika, polała swoje ulubione waniliowe lody truskawkową polewą i delikatnie zebrała wierzchnią warstwę smakołyku. Włożyła pełną łyżeczkę do ust i westchnęła z rozkoszą. Liz niezmiennie potrafiła cieszyć się małymi rzeczami i zazdrościłem jej tego. Na pewno wyciągała tym sposobem więcej z życia niż taka na przykład DeLuca – Maria w tym samym czasie zdołała już obrócić łyżką co najmniej parę razy, przy czym konsumpcja lodów nie przeszkodziła jej w żaden sposób w kontynuowaniu monologu. Było to również swego rodzaju umiejętnością, ale bez wątpienia wolałem cieszenie-się-drobiazgami w wykonaniu Liz.

— ... No i jeszcze ten Guerin. Mówię wam, bezczel do kwadratu. Śmiał się do mnie zwrócić per Blondi! Blondi! Co on sobie wyobraża! I jeszcze to jego wsadzanie nosa w mój biust... – zaraz, chyba się przesłyszałem. Z wrażenia utknął mi chips w gardle i musiałem odkaszlnąć parę razy, skutecznie przerywając tyradę Marii.

— Czekaj – wycharczałem, gdy już czułem, że mój układ oddechowy to zniesie – Wsadził ci nos w biust? – zaczerwieniła się ślicznie i spuściła na chwilę wzrok, grzebiąc przez moment w roztapiających się lodach. Liz też wyglądała na zdziwioną, widocznie te gwóźdź programu ją również ominął.

— No... nie do końca. – wymamrotała Maria. – Po prostu gdy kulturalnie zwróciłam mu uwagę, że mam imię, jest ono wyraźnie widoczne na plakietce i nie brzmi w żadnym razie Blondi – zazgrzytała przy obraźliwym dla niej określeniu zębami – miał czelność przeczytać moją plakietkę z odległości jakichś pięciu centymetrów. Czułam jego oddech na dekolcie, do cholery! – była tym wyraźnie poruszona. Aż się dziwię, że twarz Michaela nie wyglądała na spuchniętą, gdy się mijaliśmy w drzwiach. Maria wyglądała tak, jakby nawet teraz z dziką rozkoszą przefasonowała mu fizjonomię, to co dopiero wtedy... – A potem, potem, dupek jeden, powiedział, że woli nazywać mnie Blondi! Co za cham! – wkurzona, wepchnęła łyżkę pełną lodów do buzi i z furią przełknęła, nie czekając aż się roztopią.

Liz wyglądała na lekko rozbawioną, ale starała się to ze wszystkich sił ukryć. Przytrzymała nawet łyżeczkę w ustach – dłużej niż to było konieczne, by zlizać z niej lody – by zamaskować formujący się uśmiech.

— Hm, żałuję, że tego nie widziałem – powiedziałem. Naprawdę tego żałowałem – obserwowanie wkurzającej się Marii było zawsze rozrywkowe... no chyba że wkurzała się na mnie, ale to już inna para kaloszy... – To musiało być... – szukałem odpowiedniego słowa (lepiej nie obrażać Marii...) – interesujące. Jeśli mogę spytać... dlaczego Michael, wychodząc, wyglądał na nieuszkodzonego? – nawet miał na twarzy ten swój arogancki uśmieszek, ale o tym wolałem już nie wspominać.

— Ja... – przez sekundę się zawahała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. – Uznałam, że nie jest tego wart – dokończyła, zadzierając nosa i przełykając, dla podkreślenia swych słów, następną łyżkę lodów. Jak tak dalej pójdzie, to się biedactwo przeziębi. Z troski o jej zdrowie postanowiłem odpuścić, ale miałem dziwne wrażenie, że w tej całej sytuacji tkwi głębsza warstwa. Gdybym był dziewczyną, psychologiem albo kimś w tym stylu, zaryzykowałbym twierdzenie, że Maria i Michael zaangażowali się, choć na chwilę, w jakąś tam formę flirtu i że gdzieś pod skorupką gniewu Maria bawiła się tą sytuacją całkiem nieźle... Ale byłem tylko honorową kumpelą i ryzykowałbym oberwanie poduszką, gdybym pisnął choć słowo w tym guście, więc milczałem.

— No, dość tego! Ten facet absolutnie nie jest wart, by tyle o nim mówić – Maria skrzywiła się przekomicznie. – Panna Liz Parker ma nam coś do powiedzenia, czyż nie? – Brwi Marii powędrowały w górę, bo na wieść, że jej kolej na wywnętrzanie się, twarz Liz lekko się zaróżowiła. – Czas na raport, żołnierzu – dodała Maria z delikatnym śmiechem w głosie. Dla podkreślenia chęci słuchania obróciła się w kierunku Liz, kubełek z lodami bezpiecznie ulokowany na jej podołku.

Liz unikała patrzenia na którekolwiek z nas, nie zaczęła też od razu mówić. Wydawało się, że zbiera myśli, ale miałem przedziwne wrażenie, że również je filtruje i nie chce powiedzieć nam wszystkiego.

— Zerwałam z Kyle'm – powiedziała w końcu cicho, patrząc w swoją porcję lodów. – Nie było to specjalnie miłe doświadczenie. – dodała po chwili jeszcze ciszej.

Milczeliśmy. Bo i co można było powiedzieć. "Nie martw się. On to na pewno przeboleje"? "Na pewno będziecie kiedyś przyjaciółmi i nieźle się z tego całego 'dramatu' uśmiejecie"? Prawda była taka, że nie było dobrej odpowiedzi. Bo nawet jeśli to Liz zerwała... wcale nie znaczy to, że było jej łatwo. Zerknąłem niepewnie na Marię i, napotkawszy jej wzrok, wiedziałem, że pomyśleliśmy o tym samym. Odłożyliśmy nasze przekąski i, Maria najpierw – w końcu miała bliżej, później ja, objęliśmy naszą przyjaciółkę. Przez chwilę tkwiliśmy w tym zbiorowym uścisku, czerpiąc i dając pociechę, dopóki Liz nie zaprotestowała zduszonym głosem:

— Maria, powietrza!

Natychmiast się odsunęliśmy – Maria na tyle energicznie, że oberwałem przy okazji kuksańca.

— Auć! – jęknąłem, odsuwając się czym prędzej od jej kościstych łokci. Oczywiście, jak to u mnie bywa, mój odwrót skończył się raptownie – źle obliczyłem odległość, która dzieliła mnie od krawędzi łóżka i wylądowałem, raczej boleśnie, na ziemi. Oj, moja kość ogonowa...

Nade mną rozbrzmiał, wcale nie cicho i nie delikatnie, chichot Marii.. A to przecież JEJ wina! Niech to... skrzywiłem, próbując pozbierać się z podłogi. Liz wychyliła się poza krawędź łóżka i spojrzała na mnie, lekko zaniepokojona. Ale w jej oczach migotały iskierki śmiechu i w tej chwili uznałem, że było warto... jeśli ją rozśmieszyłem, to moja kość ogonowa jakoś łatwiej zniesie upokorzenie.

— Żyjesz? – spytała, na wpół wesoło, na wpół współczująco. Koło niej pokazała się lekko pyzata twarz Marii, która bez wielkich sukcesów próbowała stłumić śmiech. Zero wyrzutów sumienia. Z kim ja się zadaję???

— Ledwo – jęknąłem przesadnie, trzymając się za bok, w który zarobiłem sójkę. Uznałem, że chwycenie się za mój, o wiele bardziej obolały, tyłek, byłoby mało męskie. – DeLuca, powinnaś te swoje łokcie zarejestrować – są śmiercionośne. – dodałem marudnie.

Jeśli chciałem wywołać wyrzuty sumienia, to poniosłem spektakularną klęskę. Maria, nie spiesząc się zupełnie, zeszła z łóżka i przytuliła się do mnie. – Biedne maleństwo – wydusiła z siebie pomiędzy parsknięciami śmiechu, głaszcząc mnie po głowie. Miałem nieodparte wrażenie, że się ze mnie nabija. Cała Maria. Niecierpliwie strzepnąłem jej rękę i odsunąłem się od niej raz jeszcze. No i co z tego, że posuwanie się rakiem po podłodze nie wygląda zbyt dystyngowanie? Wszystko, byle dalej od zabójczej DeLuci. Bez dalszych obrażeń dotarłem do "swojego" miejsca i usadowiwszy się tam, wziąłem do ręki zapomnianą paczkę chipsów. Z urażoną miną wepchnąłem parę chipsów do ust i zacząłem tak głośno przeżuwać, jak tylko mogłem. To je nauczy śmiać się ze mnie!

— Oj, Alex... I tak nas kochasz. – Maria popatrzyła na mnie wzrokiem psiaka dopraszającego się o smakołyk. Cholera, obie wiedziały, że niczego im nie odmówię, jak tak na mnie patrzą. Cóż, mięczak ze mnie, a dla "swoich kobiet" zrobiłbym naprawdę dużo... Westchnąłem głośno i potrząsnąłem głową nad swoim ewidentnym brakiem siły woli, po czym uśmiechnąłem się lekko do obu przyjaciółek.

— Kiedyś zginę przez was marnie. – mruknąłem ponuro, ale uśmiech na mojej twarzy zdradzał bez większych problemów, że nie jestem zły. Maria – jak to tylko ona potrafi – pisnęła i w trzech susach znalazła się przy mnie, obejmując mnie tak mocno, że nie miałem wątpliwości, co Liz przeżyła minutę temu. – Na przykład teraz... – zdołałem z siebie wydusić.

Maria roześmiała się perliście i puściła mnie wreszcie. Ta dziewczyna to dopiero ma uścisk!

— Przepraszam cię, Alex. Ma się tę krzepę, co? – mrugnęła do mnie łobuzersko. – To od noszenia tysięcy talerzy dziennie, wiesz? Liz pewnie też potrafiła by cię zdusić, gdyby tylko chciała.

— No to chyba muszę podziękować opatrzności, że nie jest tak żywiołowa jak ty, DeLuca. -wymamrotałem bez złych intencji, masując z pewnością posiniaczone żebra. Talerze, też coś! Pamiętałem, jak w piątej czy szóstej klasie paru mięśniaków próbowało ode mnie wyciągnąć pieniądze, które miałem na lunch. Miałem drobne... no dobra!, ogromne problemy z umknięciem im, ale nagle pomiędzy nas wpada takie drobne chucherko (znane także jako huragan DeLuca) i kopniakami, kuksańcami i przeraźliwym wrzaskiem zmusza czterech czy pięciu nastolatków do szybkiego odwrotu. Także, kogo jak kogo, ale mnie nie oszuka... Maria to taki nasz roswelliański Herkulesik w damskim wydaniu i tyle.

Maria znowu się uśmiechnęła, a gdy spojrzałem w stronę Liz, zauważyłem, że także ona sprawiała wrażenie rozluźnionej. Leżała na brzuchu i machała beztrosko nogami, przyglądając się nam z rozbawieniem i leniwie podjadając lody. Jak widzę, Whitman-DeLuca Team i tym razem zdołał wygonić ponure myśli z głowy panny Parker. Nawet jeśli wyszło nam to niechcący, to był to i tak skutek jak najbardziej mile widziany.

Maria klepnęła mnie lekko w kolano i usadowiła się wygodnie obok mnie, sięgając równocześnie całą garścią po chipsy. Przez chwilę jedyne co było słychać w pokoju to chrupot przeżuwanych chipsów i niemalże widziałem, jak umysł Marii przestawia się na poprzednie tory. Już nie patrzyła na mnie – ze skupioną miną obserwowała Liz i, gdy w końcu chrupanie ustało, a Maria dokładnie zlizała ślady przypraw ze swych palców, powróciliśmy, ot tak, jakby nic się nie stało, do poprzedniej rozmowy. Jedyne co BYŁO inne, to wyraz twarzy Liz. Patrzyła na nas, uśmiechając się leciutko, ciągle machając nogami. W porównaniu do nastroju, w którym była poprzednio – niebo a ziemia. I nie sprawiała wrażenia niechętnej, kiedy stało się jasne, że Maria wraca do przesłuchania. Wręcz przeciwnie – psotne iskierki rozświetlały jej oczy i wyglądała ślicznie.

— A więc... – Maria zaczęła powoli, jakby niepewna, czy byle uwaga nie spowoduje powrotu dziwnego nastroju Liz. – Obiecałaś mi coś, chica. Miałaś mi WSZYSTKO opowiedzieć, a mam dziwne, acz nieodparte wrażenie, że do WSZYSTKIEGO jeszcze daleko. – Muszę przyznać, że byłem pełen podziwu, jak zgrabnie Maria ominęła mieliznę, znaną jako Kyle, były chłopak. Kurczę, faceci jednak nie potrafią takich rzeczy... no, przynajmniej ten facet nie potrafi...

— Czyżby? – Liz uniosła pytająco brew. Aż zagryzłem wargę, by nie roześmiać się w głos. Liz najwidoczniej w dalszym ciągu nie zamierzała wyrywać się z odpowiedziami na niezadane pytania. Nigdy nie była gadatliwa, fakt, ale to było coś więcej, czułem to. Maria też nie miała problemów z wyczuciem naszej najlepszej przyjaciółki.

— To będzie jak wyrywanie zębów, co? – rzuciła w stronę Liz oskarżycielsko, grożąc jej przy okazji chipsem. Liz podparła tylko głowę na dłoniach i tym razem obie brwi powędrowały w górę w niewinnym "nie-mam-pojęcia-o-czym-mówisz". – Wiem! To zemsta. – Maria orzekła pewnie, wpychając sobie równocześnie chipsa do ust. – Za sobotę i za to, że zmusiłam cię, byś stawiła czoła swojemu wymarzonemu facetowi. A teraz migdalicie się w zapomnianych zakamarkach szkoły, a ty mi nic nie powiesz, tak? – I nagle głos Marii zmienił się z oskarżycielskiego w błagalny. – Liiiz... błagam, zlituj się i powiedz jak ci dziś poszło z Maxem. Błaaaagaaam... – jęknęła rozdzierająco, co miało niezwykle komiczny efekt, ale dawało też znać, że NAPRAWDĘ chce się dowiedzieć, co zaszło między Liz a Maxem. Gdy Liz walczyła z chichotem, dodałem swoje trzy grosze.

— Słuchaj, Liz. Z sobotnim pomysłem nie miałem nic wspólnego, więc zróbmy tak... wyrzucimy stąd DeLucę, a później mi wszystko opowiesz, co? – mój sceniczny szept słychać było bardzo wyraźnie w całym pokoju, ale nie zagłuszył bynajmniej oburzonego sapnięcia Marii. Mrugnąłem do Liz porozumiewawczo, za co zostałem nagrodzony szerokim uśmiechem. Oczywiście musiała się trafić też łyżka dziegciu – Maria trzepnęła mnie solidnie po ramieniu i z ledwością zdołałem stłumić jęk.

— Nie ma mowy! AB-SO-LUT-NIE! Gdyby nie ja, nic by nie było W OGÓLE, więc jeśli ktoś ma prawo znać kulisy tego romansu to właśnie JA – dla podkreślenia swych słów dziabnęła się w pierś i skrzywiła. Ha, niech wie, jakie to przyjemne, gdy ktoś cię tak maltretuje. Ale już nic nie powiedziałem – po co mi dodatkowe obrażenia, prawda?

Liz szczerze się roześmiała – święte oburzenie Marii potrafiło tak wpłynąć na każdego. Ta dziewczyna nie tylko miała krzepę – była też hiperaktywna, jakby non stop była po przedawkowaniu kawy...

— Nabijacie się ze mnie. – zrozumiała Maria, ale zamiast oburzenia, w jej głosie też słychać było śmiech. Po chwili nie wytrzymałem i też parsknąłem śmiechem. I na moment wszystkie problemy zniknęły, a trójka przyjaciół z dzieciństwa tarzała się po podłodze... no dobra, dwójka po podłodze, Liz została na łóżku, ze śmiechu. Trochę zajęło nam uspokojenie się, ale gdy w końcu byliśmy w stanie spojrzeć na siebie bez nawrotu wesołości, temat powrócił... raz jeszcze.

— Więc? – oczywiście Maria, któżby inny? – Nie trzymaj nas w niepewności dziewczyno! Ty, Max i gorące pocałunki – gadaj.

I tym razem Liz już w ogóle nie protestowała przeciwko tematowi. Westchnęła cicho i, nie patrząc na żadne z nas, zaczęła:

— To nie takie proste... – Maria chciała coś wtrącić, ale mój dobrze zlokalizowany łokieć (zemsta jest słodka...) skutecznie ją powstrzymał od przerwania monologu Liz. – Próbowałam z nim porozmawiać, ale po prostu się nie dało. Po biologii... praktycznie zanim zdążyłam wykrztusić słowo, powiedział, że najlepiej o wszystkim zapomnieć. I później unikał mnie jak zarazy – literalnie! Gdy tylko mnie zobaczył, robił w tył zwrot... – skrzywiła się sfrustrowana. – Aż do lunchu. – przerwała na chwilę, zbierając myśli. – Gdy szłam do szkoły z Kyle'm, natrafiłam na jego wzrok... Wyglądał na tak smutnego – jakby był... jakby przegrał coś, co było dla niego ważne... – spojrzała na nas, sprawdzając, czy rozumiemy o czym mówi. Szczerze mówiąc miałem z tym trochę problemów. Skoro Liz się Maxowi podobała, a wyglądało na to, że tak, to dlaczego...? Ale Maria widocznie była bardziej w temacie, bo widziałem kątem oka, jak potakuje. Cień uśmiechu przemknął przez twarz Liz – To mi dało trochę nadziei – ten jego wyraz twarzy, aczkolwiek wtedy miałam co innego na głowie. To nie-do-końca-przyjacielskie zerwanie z Kyle'm i tak w ogóle. I powiem tyle, uznałabym dzisiejszy dzień za zupełną porażkę, gdyby nie to, co stało się zaraz po tym, jak wybiegłam za Kyle'm z klasy, usiłując zakończyć nasz związek jakoś bardziej... cywilizowanie. Kyle oczywiście nie chciał mnie słuchać i wybiegł na zewnątrz, jakby go goniło stado bizonów, więc jedyne co mi zostało, to popłakać sobie trochę na tym pustym korytarzu. Nawet nie zauważyłam, że korytarz nie był wcale aż tak pusty...

— Max? – wymknęło mi się, choć nie zamierzałem nic mówić. Liz spojrzała na mnie i przytaknęła, różowiąc się z lekka.

— Prawie mnie pocałował – przyznała cicho, nie patrząc na żadne z nas. Rumieniec na jej policzkach stał się o odcień ciemniejszy. – I choć ostatecznie do tego nie doszło, to i tak to co przeżyłam przez tamte, bo ja wiem, trzydzieści sekund?, było jednym z najbardziej intensywnych, może najintensywniejszym przeżyciem w moim życiu. – jej głos przybrał marzycielski ton i wydawało się, że zapomniała o tym, że Maria i ja znajdujemy się z nią w tym samym pomieszczeniu. Czułem się jak intruz, który przypadkiem przerwał niezwykle intymne – i to nie w znaczeniu seksualnym – spotkanie dwojga ludzi. Maria, jak zwykle, nie miała podobnych oporów – widziałem, jak siłą woli powstrzymuje się, by nie wyskoczyć z jakimś komentarzem, czy choćby triumfującym gestem – w końcu okazało się, że rzeczywiście miała w sobie zmysł swatki. – Powietrze dookoła nas wydawało się naelektryzowane – jak przed burzą. Jakby nic nie istniało prócz nas i tej chwili... Jakby cały świat czekał na ten moment, gdy nasze usta w końcu się zetkną. Czas rozciągnął się – każda milisekunda była jak wieczność, a z upływem każdej z nich mój żołądek ściskał się w coraz ściślejszy węzeł. Gdy w końcu dystans między nami skurczył się, a Max mnie dotknął... tak naprawdę dotknął... mojego policzka, ust – musnęła delikatnie wspomniane miejsca, jakby szukając na nich śladu tego dotyku – wszystko we mnie równocześnie rozgorzało, jak wybuchający wulkan i uspokoiło się, jak w chwili olśnienia, kiedy przez sekundę rozumie się sens świata... to było... przepraszam, chyba nie potrafię tego wyjaśnić – wzruszyła ramionami i przygryzła dolną wargę, jak zawsze gdy była zdenerwowana.

Jedno wiedziałem. Być może ona nie wiedziała, jak to przeżycie określić, ale dla mnie jedno pozostawało jasne – chciałem tego samego...

— No i? – Maria, oczywiście. – Dlaczego się ostatecznie nie pocałowaliście?

— Ktoś nam przerwał. Dodam, że raczej niegrzecznie. – Liz przewróciła oczami, nagle rozdrażniona. – Nie wiem, co ona... co oni oboje mają przeciwko mnie, ale takie... zachowanie... po prostu mnie wkurzyła.

— Niech zgadnę – Maria skrzyżowała ręce na piersi, jej cała sylwetka usztywniona. – Isabel?

Zaraz... ISABEL?

— O czym wy... – miałem dziwne wrażenie, że przespałem część seansu, bo nagle nie miałem pojęcia, dlaczego tak oczywiste dla Marii było, że to Isabel przerwała schadzkę Liz i Maxa. No i Liz wspomniała, że był ktoś jeszcze – bez wątpienia miała na myśli Michaela, bo ta trójka trzymała się tak blisko jak my, ale dlaczego niby miałoby im przeszkadzać...?

— Ach, no tak, ty o niczym nie wiesz! – Maria wydawała się być zachwycona tym, że ma szanse zdradzić mi coś ważnego. – Liz miała porozmawiać z Maxem wczoraj, prawda? – rzeczywiście! Rany, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Aż dziw, że nie są na mnie za to złe. Ale wczoraj miałem naprawdę doskonały pomysł na piosenkę i całe popołudnie spędziłem z gitarą. Muszę w końcu się zabrać za formowanie zespołu... Kiwnąłem głową w odpowiedzi na retoryczne pytanie Marii. – Nie wyszło jej to, bo Max akurat się kłócił z Isabel i Michaelem. I to o nią... i o sobotnią noc, oczywiście. Wychodzi na to, że Max chciał się z nią umówić, a tamci próbowali mu to, diabli wiedzą czemu, wybić z głowy. Widocznie im się udało, skoro Liz nie ma jeszcze zaklepanej randki, ale moim skromnym zdaniem, zważywszy na jej dzisiejsze sukcesy, to nie potrwa długo.

— Ale dlaczego... – wyjaśnienie Marii wyjaśniało zdumiewająco mało i byłem tym trochę sfrustrowany. – dlaczego mieliby mieć coś przeciwko Liz? Jeszcze gdyby to była Pam Troy, to byłbym w stanie zrozumieć, ale Liz? Przecież lepszej dziewczyny dla brata czy przyjaciela nie można sobie chyba wyobrazić!

Liz uśmiechnęła się do mnie szeroko. I dopiero w tym momencie zorientowałem się, że obdarzyłem ją dużym komplementem. Cóż... chyba nadeszła moja kolej na zaczerwienione policzki.

— To o to chodziło? Gdy koniecznie chcieli z tobą porozmawiać na dole?

— Tak, Maria. Znaczy się... to tylko połowa historii. Michael był bardzo rozczarowany, że nie kupiłam jego historyjki.

— Historyjki?

— Yhm... Próbował mi dziś wmówić, że z Maxem stanowią... parę.

Bardzo, naprawdę BARDZO byłem zadowolony, że nie próbowałem właśnie czegoś przełknąć, bo skutki mogłyby być katastrofalne. Czułem się jak ryba wyjęta z wody i chyba było to po mnie widać, bo Liz zachichotała cichutko.

— Wyglądacie... przezabawnie. – oznajmiła wesoło. Spojrzałem w bok i rzeczywiście – Maria była równie oszołomiona jak ja. – A jeszcze śmieszniej było, gdy Michael mi to mówił. Sprawiał wrażenie przerażonego swoimi słowami. Musiałam zebrać wszystkie siły, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Na samą myśl zaczęła się śmiać. Po chwili Maria dołączyła, a i ja nie mogłem się powstrzymać przed wybuchem śmiechu. Sama próba wyobrażenia sobie tej sceny... po prostu przekomiczne.

Parę minut zajęło nam, zanim się pozbieraliśmy i znów byliśmy zdolni do normalnej rozmowy.

— A więc... nie wiesz, co mają przeciwko tobie? – spytałem z wahaniem.

— Bladego pojęcia. – odpowiedziała natychmiast, jakby sporo czasu spędziła zastanawiając się nad tym. – Ale te dwie primadonny nie staną mi na drodze. – powiedziała pewnie. – Mam gdzieś to, że im się nie podobam. To nie z nimi zamierzam się spotykać, więc mogą mnie pocałować w nos. Dopóki nie będę przekonana, że nie mam szans na przyszłość z Maxem... i to z powodów, które dotyczą wyłącznie mnie, jego lub nas obojga... nie pozwolę, by ktoś mi dyktował, co mogę, a czego nie mogę zrobić. Podobam mu się, on podoba się mi, między nami jest jakaś... magia. Zasłużyliśmy na to, żeby przynajmniej spróbować.

— Tak trzymaj, dziewczyno! – Maria wykrzyknęła zachęcająco. Kiwnąłem głową, by dać znać, że jak najbardziej zgadzam się z powyższym.

— Problem w tym, że ich jest dwoje, a ja będę miała pełne ręce roboty przełamując opór Maxa... – Liz zawiesiła głos i spojrzała na nas znacząco. Czy ona miała na myśli... nie, niemożliwe...

— Ależ nie martw się, oczywiście że ci pomożemy. Przeprowadzimy operację "rozproszenie uwagi" i zanim się zorientują, nie będą mieli pojęcia, jak i gdzie znaleźć Maxa.

A jednak. Moje drogie przyjaciółki planowały na pewno skomplikowany i gwarantujący sukces atak na cnotę Maxa Evansa. Mocno się obawiam, że moja rola będzie polegała na odwróceniu uwagi przyzwoitek...

O rany!

Isabel...

Nie ma mowy, bym był w stanie coś inteligentnego powiedzieć, kiedy znajdę się w jej pobliżu...

Szlag! Dziewczyny zaczęły już głośno wymieniać sugestie co do dalszych działań i zrozumiałem, że muszę się w tą dyskusję jak najszybciej włączyć.

Muszę sobie zapewnić rolę "rozpraszacza" Michaela.

Za wszelką cenę.

O rany, w co ja się najlepszego władowałem?

***

no i po części XX – jeśli chcesz, drogi czytelniku, podzielić się ze mną swoim zdaniem na temat mojego talentu (lub jego braku, oczywiście;-) ), to zapraszam. parę słów feedbacku na mlbeliever@wp.pl rozjaśni mój dzień. a póki co, do następnej części. Yeti :-)


Poprzednia część Wersja do czytania Następna część